Przeskocz do treści

Anna Maria Kowalska

W czwartek, ubiegłego tygodnia tj. 12 stycznia 2012 roku mieszkańców Krakowa obiegł niepokojący sms z informacją: „pilnie prześlij komu tylko możesz, potrzebna krew AB lub 0 Rh. W banku na ul. Rzeźnickiej nie ma ani jednej jednostki, a czeka 2-dniowa dziewczynka”.

Tej treści sms krążył wśród znajomych do piątku, bo wtedy właśnie zaniepokojone i nękane telefonami Regionalne Centrum Krwiodawstwa przy ul. Rzeźniczej w Krakowie zamieściło informację prostującą: „Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Krakowie informuje, że depozyty krwi we wszystkich grupach krwi gwarantują bezpieczeństwo chorych leczonych na terenie całego województwa małopolskiego. Wszystkich chętnych do oddania krwi  w odpowiedzi na apel o krew dla dwudniowej dziewczynki zapraszamy w terminie późniejszym. Dziękując za liczne zainteresowanie problemem informujemy, że RCKiK w Krakowie nie było autorem powyższej informacji. O ewentualnych  niedoborach krwi, tak jak dotychczas, będziemy informować Państwa na naszej stronie internetowej”.

Można by na tym poprzestać, gdyż w zasadzie nic się nikomu nie stało, nie było dwudniowej dziewczynki zagrożonej śmiercią. Ot, głupia zabawa – nasuwa się w pierwszej chwili, ale czy na pewno zabawa? Znajomi wymienili informacje drogą zwrotną, gdy dodzwonili się na Rzeźniczą, wzajemnie się przepraszając. Akcja sms-owa według informacji RCKiK w Krakowie rozpoczęła się podobno w Łodzi dwa dni wcześniej. Wyjaśnia to policja, pytanie czy skutecznie i czy będą z tego powodu konsekwencje?

Zaalarmowani akcją pomocy ludzie, skutecznie wprowadzeni w błąd szybko postawili diagnozę zanim policja cokolwiek wyjaśni. Po pierwsze wyrządzono szkodę nie do naprawienia, z powodu utrwalenia w pamięci oszustwa, skutkującego obojętnością w przypadku faktycznego zagrożenia. Po drugie oburza fakt, że chodziło zapewne o spowodowanie masowego rozsyłania sms-ów z korzyścią dla sieci telefonii komórkowych. A więc, czy perfidia biznesowej zachłanności sięga już zenitu? I kto za tym stoi, może tylko jakiś sprytny na swój sposób i głupi do potęgi entej pracownik sieci telefonii komórkowej? A może bardziej wyrafinowany i nastawiony na zysk koordynator ds. sprzedaży udzielił stosownych informacji na firmowym szkoleniu?

Może już nie wystarczą rozsyłane z sieci do klientów bez ich zgody sms-y typu: wgrałeś nagrodę, musisz tylko wysłać sms-a na podany nr lub bardziej niewinne i standardowe informacje: z tego nr dzwonił ktoś, oddzwoń teraz i tym podobne naciągające na koszty informacje.

Wszystko na to wskazuje, że Polacy nauczyli się już nie reagować na oszustne komunikaty, o nagrodach, wróżbach i innych bzdurach, naciągające czasami na gigantyczne koszy, a firmy telefonii komórkowej nie mogą się z tym jeszcze pogodzić.

Wniosek jednak jest jeden, obojętnie skąd i dlaczego wyszła ta informacja, jej autor ma kłopoty z własną głową i to dla niej powinien poszukać medycznej pomocy.

I jeszcze komentarz: Jakiś czas temu sms-ami czy mailami Polacy zwoływali się na rozmaite, bardzo cenne „akcje” papieskie i patriotyczne. A jaki jest cel rozsyłania fałszywych sms-ów i maili? To proste. Tym sposobem piecze się dwie pieczenie na jednym ogniu. Pomijając względy zarobkowe sieci komórkowych – skutecznie zaszczepia się wzajemną nieufność i jednocześnie zniechęca ludzi do działań wspólnotowych.

Anna Maria Kowalska

Ekspansja nowych mediów doprowadziła do nadmiernego „rozdyskutowania” społeczeństwa polskiego. Czy to dobrze, czy źle? Ano, jak to zazwyczaj bywa: i dobrze, i źle. Dobrze, bo ludzie zaczynają zabierać głos w swoich sprawach. Powoli kończy się czas „zniechęconych”. Źle, bo dyskusje nie znają żadnych ograniczeń. Szczególnie chętnie prowokuje się te w sprawach dogmatów i aksjomatów.

Zatem – którędy droga? Drogę powinny wyznaczać nam, w myśl Encykliki Jana Pawła II: „Fides et ratio” dwa skrzydła – wiary – i rozumu. W sprawach wiary: trwajmy przy chrześcijaństwie jako jednym z zasadniczych fundamentów kultury: polskiej i europejskiej. Kierując się rozumem – rozeznawajmy zarazem w sumieniu, co jest dobre, a co złe. Nie ufajmy zbyt pochopnie.

Anna Maria Kowalska

W połowie 2009 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim pojawił się opasły, bo podwójny numer kwartalnika „Ethos” pod znamiennym tytułem: „Koniec ery uniwersytetu?”. W dyskusji o współczesnym losie uczelni wyższych zabrali głos badacze tak z europejskiego, jak i pozaeuropejskiego kręgu kulturowego. Wśród nich, między innymi Richard Neuhaus, Władysław Stróżewski, Agnieszka Lekka-Kowalik, czy Rocco Buttiglione. Została także dołączona płyta audio z nagraniem dwóch przemówień Prymasa Tysiąclecia z lat 1978 i 1979. Wszystkich połączyła znamienna obawa o los uniwersytetów, poddanych na niespotykaną skalę procesom komercjalizacji i negatywnie rozumianej bolonizacji. Obok tych zjawisk zwrócono jednak także uwagę na zjawiska znacznie szersze, dotykające samej idei uniwersytetu jako miejsca poszukiwania obiektywnej prawdy, dobra i piękna.

W związku z kwestiami wyżej wskazanymi jednym z nader znaczących, a rzadko wspominanych zjawisk jest dyskryminacja chrześcijańskiego punktu widzenia na realne problemy europejskie i światowe, przy jednoczesnym nagłaśnianiu zjawisk, będących w istocie tzw. „dyskursami mniejszościowymi”. Symbolem tego trendu stało się kategoryczne zamknięcie drzwi przed Benedyktem XVI na uniwersytecie La Sapienza – jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Rzymie, gdzie wszystkie inne „dyskursy” pozachrześcijańskie – cieszą się pełną autonomią. Co więcej, „dyskursy mniejszościowe” stosują wobec uniwersytetu – wciąż jeszcze, na szczęście, instytucji państwowej – formę swoistego „dyktatu”, nakazującego natychmiastowe wykonanie postulowanych przez owe subgrupy zaleceń. W myśl teorii, głoszonych przez rzekomo „dialogicznie” nastawione grupy mniejszosciowe, mamy tu do czynienia z dyktatem permanentnym, dotyczącym już nie tylko samej instytucji uniwersytetu i akademii, ale wkraczającym w obszar wydawniczy, zastrzeżony dotąd przez instytucje naukowe. Niespotykane dotąd, a nasilone obecnie stało się również specyficzne „cenzurowanie” haseł encyklopedycznych w wydawnictwach naukowych, z sugestiami środowisk mniejszościowych, by hasła te uzupełnić o „nowe” dane, odzwierciedlające rzekomo bardziej „kreatywny”, nie zaś zgodny z prawdą porządek świata. Sprawy te nie są nagłaśniane, wychodzą na jaw przypadkowo, wręcz okazjonalnie. Mimo że dominacja dyskursów mniejszościowych bywa kojarzona – za Fokkemą – z ideologizacją i postmodernizmem w kształcie modelowym, jako żywo przypomina zgrzebne polskie lata 50 -te z kłamstwami i półprawdami w dziełach naukowych i popularnonaukowych, umieszczanymi zwłaszcza w sztandarowej publikacji owych lat: Encyklopedii Popularnej z roku 1952.

Obok tych absurdów, które dotykają i charakteryzują olbrzymią liczbę europejskich i światowych uniwersytetów, a na które, o dziwo, wyrażamy zgodę (protestują jedynie nieliczni), mamy do czynienia z innymi – specyficznie polskimi – nieczęsto jednak podnoszonymi przez krajowe środowiska profesorskie, choć pozostającymi bez echa. Autentyczny spór merytoryczny o kształt szkolnictwa wyższego w Polsce wiedziony bywa bardzo rzadko. Dlaczego tak się dzieje? Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, gdzie leży sedno problemów, o których przychodzi nam dziś rozmawiać. A sedno to leży nie tam, gdzie zwykliśmy go upatrywać – a zatem nie w samej zmianie funkcji instytucji naukowej z instytucji służącej prawdzie w „firmę” usługową. To jedynie stwierdzenie faktu, zdiagnozowanie istniejącego zjawiska. By jednak diagnoza mogła być pełna, należy odkryć karty na stół – pokazać sam mechanizm, który niejako „wcisnął” szkolnictwo w nowy schemat, w którym wyżej wspomniane aktualnie już powoli zaczyna się dusić. Było coś, co na tego rodzaju zmiany pozwoliło, co owe zmiany wymusiło, a przeszło w środowiskach naukowych praktycznie bez echa. To coś, to zasadnicza zmiana sposobu rozumienia pojęcia autonomii uczelnianej, którą od zarania uniwersytet cieszył się jako jednym z zasadniczych przywilejów tak profesorów, jak i studentów.

Anna Maria Kowalska

Bytując w kleszczach systemu bolońskiego i biadając nad niskim miejscem dwóch najlepszych polskich uniwersytetów w rankingach światowych na ogół nie zwracamy uwagi na to, że największym przegranym aktualnej reformy szkolnictwa wyższego jest sama Bolonia. Relatywnie niska pozycja rankingowa czołowego niegdyś uniwersytetu to najlepszy dowód na to, jakie efekty przyniosła reforma, „projektująca” przyszłe elity na potrzeby gospodarki rynkowej.

Szkolnictwu wyższemu w Nowym Roku 2012 życzę zatem jak najszybszego powrotu do starych, sprawdzonych tradycji uniwersyteckich, a nade wszystko – więcej autonomii i asertywności! Wszak niezależność i asertywność to od zawsze podstawowa cecha nie tylko akademii jako instytucji – ale przede wszystkim każdego szanującego się akademika.