Anna Maria Kowalska
Zadzwonił do mnie znajomy, którego dziecko jakimś cudem nieźle zdało maturę i chce podjąć reklamowane studia interdyscyplinarne na renomowanej krakowskiej uczelni. Rozmowa płynęła jak Niagara aż do momentu, gdy przyszło do konkretów. Okazało się, że dzwoni, bo, jak to określił: „jest w niezłym semantycznym szoku”. Wydawało mu się, że przeczytał już to i owo, a zatem opanował zasób słownictwa, dzięki któremu może przyswajać teksty i je rozumieć. Tymczasem okazało się, że jest w błędzie. Wpadła mu w ręce ulotka, reklamująca kierunek marzeń dziecka. Dziewiętnastolatka przyniosła ją do domu i sprezentowała tacie. Ojciec przeanalizował ją szczegółowo, po czym złapał za telefon, by dowiedzieć się, co ja o tym wszystkim sądzę...
Zaniepokoiło go kilka kwestii. Po pierwsze: uznał, że ulotka nie jest napisana po polsku. Po drugie: zauważył, że została „spreparowana” w języku programowania neurolingwistycznego (NLP). Po trzecie: zawyrokował, że jeśli ta właśnie wyższa uczelnia ucieka się do tego rodzaju „chwytów” - to on traci do niej wieloletni sentyment - a noga jego dziecka na tej uczelni więcej na pewno nie postanie. Trudno. Będzie płacz i zgrzytanie zębów – ale dziecka zmarnować nie da.
Ja również przeczytałam rzeczony „materiał” – i, niestety, musiałam przyznać mu rację. Co gorsza, inne, przeze mnie przejrzane uczelniane ulotki grzeszyły tą samą manierą. Multum „neurolingwistycznego” bełkotu – i zero jakichkolwiek konkretów dotyczących samych studiów. Opowieści o „rozległej wiedzy”, „elastyczności w zakresie wyboru zawodowej kariery”, budowaniu „przyjaznego” otoczenia, a nareszcie: „możliwości podjęcia aktywności badawczej” (prawdopodobnie także wszechstronnej) - można włożyć między bajki. Cóż, uczelnia będzie się musiała obejść smakiem, bo obawiam się, że takich „zatwardzialców” jak mój znajomy raczej przybędzie, jak ubędzie. I powiem Państwu, że jakoś wcale mnie to nie martwi.