Przeskocz do treści

4 czerwca 2022 roku w Częstochowie wybrano władze Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy w Polsce na nową kadencję, do czerwca 2025 roku . Są to:

Prezes / red. Tomasz Białaszczyk, Wrocław - Wiceprezes / ks. dr Bolesław Karcz, Kraków - Wiceprezes / red. Anna Dąbrowska, Częstochowa - Sekretarz / red. Bogusława Stanowska-Cichoń, Kraków - Skarbnik / dr Mirosław Boruta Krakowski, Kraków - Członek Zarządu / red. Bogusław Olszonowicz, Gdańsk - Członek Zarządu / Inna Meshkorez, Warszawa (fot. p. Krzysztof Wierus). Wybrano także składy Komisji Rewizyjnej i Sądu Koleżeńskiego.

Święta Zmartwychwstania Pańskiego przyszło nam w tym roku przeżywać w kontekście brutalnej i bezlitosnej wojny, toczącej się za granicą naszej Ojczyzny. Męka Pańska i Ofiara Syna Bożego na Krzyżu, jako wyraz miłości Boga do człowieka, winne nam tym bardziej uświadamiać, że żadne cierpienie nie jest bezsensowne.

W tym przekonaniu życzymy wszystkim Polakom i przybyłym do naszego kraju uciekinierom z Ukrainy, by Zmartwychwstały Chrystus dał nam siłę pokonania zła, wytrwania w wierze, nadziei i miłości. Byśmy tego bólu, ofiary krwi i życia, również najmłodszych braci naszych, nie zaprzepaścili i oddali Panu Bogu z ufnością, że wyprowadzi z tego doświadczenia świat lepszym.

Koleżankom i Kolegom dziennikarzom życzymy, by mieli świadomość, wielkiej odpowiedzialności za słowo i obraz, jaki przekazują z miejsc doświadczonych wojną. By byli siewcami prawdy i głosicielami Bożego Miłosierdzia a nigdy kłamstwa i nienawiści.

Za Zarząd Główny Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy - Anna Dąbrowska

9 kwietnia 2022 roku, podczas Nadzwyczajnego Walnego Zebrania Delegatów Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy w Częstochowie, dokonano zmian we władzach Stowarzyszenia. Powodem zmian była rezygnacja dotychczasowego Prezesa. Przez najbliższe dwa miesiąca - do czasu czerwcowego Walnego Zebrania Delegatów KSD - skład Zarządu przedstawia się następująco:

p.o. Prezesa i Sekretarz / red. Anna Dąbrowska, Częstochowa.
Wiceprezes / dr Mirosław Boruta Krakowski, Kraków.
Wiceprezes / ks. dr Kazimierz Szymczycha SVD, sekretarz Komisji Episkopatu Polski ds. Misji.
Skarbnik / red. Bogusław Olszonowicz, Gdańsk.

Marek Gizmajer

Powstanie Styczniowe wybuchło w czasie stanu wojennego wprowadzonego przez władze carskie, walki trwały piętnaście miesięcy. „Karnawał Solidarności” lat 1980-81 trwał piętnaście miesięcy i zakończył się stanem wojennym wprowadzonym przez WRON. Nocą 14-15 stycznia 1863 do carskiego wojska powołano niepokornych z listy Wielopolskiego. Nocą 12-13 grudnia 1981 internowano niepokornych z listy Jaruzelskiego. Na każdej z tych list znalazła się podobna liczba ok. 12 tysięcy osób. Nie za dużo tych przypadków?

W 1863 roku w Petersburgu Powstańców okrzyknięto mianem bandytów, podobnie jak kilkadziesiąt lat później w Moskwie Żołnierzy Wyklętych. Zruszczeni bohaterowie opowiadania „Echa leśne” Stefana Żeromskiego nazwali Powstanie „podłym”. Carscy czynownicy w najlepszym razie głosili, że było przejawem szkodliwej nieodpowiedzialności i marzycielstwa.

Antypolska propaganda po dziś dzień powtarza tę wykładnię, urozmaicając ją wynurzeniami o romantyzmie, nieudolności i amatorszczyźnie jako naszych cechach narodowych. Porywamy się z motyką na słońce i zawsze przegrywamy, w odróżnieniu od naszych wschodnich sąsiadów, jakoby pozbawionych nieudolności i amatorszczyzny, którzy dzięki temu zawsze wygrywają. Mogą być z siebie dumni, a my mamy się wstydzić.

Czy rzeczywiście bierność i uległość wobec zaborcy byłyby rozwiązaniem lepszym niż walka? Historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Andrzej Nowak przypomniał, co działo się z Polakami, gdy się nie buntowali. „Tylko w latach 1832-1873 z terenu maleńkiego Królestwa Kongresowego wcielono do armii Imperium Rosyjskiego ponad 200 tys. młodych ludzi, z czego około 150 tys. zmarło lub zginęło gdzieś na służbie garnizonowej w kazachskich stepach lub w walce z broniącymi swej niepodległości Czeczenami, albo od kijów rosyjskich kaprali. Najwyżej 20-25 tys. wróciło po 25-letniej służbie do kraju… To tylko jeden z elementów bilansu pokory, pogodzenia z niewolą.

Jeszcze większe straty niż powstania przyniosły Polsce lata obcego panowania. Ziemie polskie i ich ludność traktowane były jako peryferie, mniej lub bardziej ważne, ale zawsze peryferie Imperium. Peryferie, które się wykorzystuje w interesie imperialnego centrum. Przeciwko takiemu traktowaniu, przeciwko trwaniu takiego położenia wybuchło kolejne powstanie: Styczniowe.”

Inny historyk działający w IPN, dr Piotr Szubarczyk, także wskazuje na przyczyny, dla których brutalna branka do carskiego wojska przeprowadzona styczniową nocą w 1863 roku musiała doprowadzić do wybuchu. „Służba przypominała bardziej kompanię karną o najostrzejszym rygorze niż to, co dziś nazywa się służbą. Żołnierze byli poniewierani, obowiązywały upokarzające kary cielesne. Nie było koszar, żyli w prymitywnych ziemiankach. Mieli być gotowi umierać za cara wszędzie tam, gdzie nienasycony rosyjski lewiatan niewolił kolejne narody lub tam, gdzie dochodziło do rozpaczliwych buntów i powstań narodowych (il. Branka Polaków do armii rosyjskiej w 1863, mal. A. Sochaczewski).

Życie rosyjskich sołdatów było tak nędzne, że w czasach Mikołaja I umierało ich co roku blisko 40 tysięcy! Młodych ludzi! Nie w walce tylko z powodu warunków życia! Ta “służba” trwała nie przez dwa lata, lecz przez wiele lat, czasem dożywotnio, daleko od bliskich! Wzięcie do wojska było jak wyrok śmierci, jak dżuma czy cholera.”

W innym artykule historyk ten dochodzi do jedynej logicznej konkluzji: „Powstanie Styczniowe nie wzięło się z próżni, nie było aktem spontanicznym, nieplanowanym. Urastało przez wiele lat w sercach i umysłach polskich.” W obronie czynu zbrojnego stanął także Prymas Tysiąclecia kard. Stefan Wyszyński w pięknej metaforze. „Przyglądaliście się może kiedyś ptakowi, jak tłucze się w klatce? Wszystko pierze z piersi swojej wyrywa […] Któż może się dziwić, że o klatkę w Polsce ustanowioną rozbijały się piersi „polskich ptaków”, aż pióra leciały, rany pozostawiając?!”

W Powstanie zaangażowało się łącznie ok. 100-200 tys. Polaków, zginęło ok. 30.000, skoordynowane walki trwały 450 dni, stoczono blisko 1300 bitew i potyczek. Dowodzili kolejno gen. Ludwik Mierosławski, gen. Marian Langiewicz i Romuald Traugutt. W oddziałach walczyło dwóch późniejszych świętych, Adam Chmielowski (brat Albert) i Rafał Kalinowski. Także Traugutt umarł w opinii świętości, a ideę jego beatyfikacji popierał Stefan Wyszyński.

Europa uznała Powstanie za wewnętrzną sprawę Rosji i pozostała bierna (il. Obozowisko wojskowe w stanie wojenym w Warszawie w 1861 roku). Francuska policja nawet aresztowała Polaków kupujących broń i przekazała wszystkie ich dokumenty ambasadzie rosyjskiej w Paryżu.

W obronie Powstańców stanął tylko papież Pius IX oskarżając cara o to, że “prześladuje z dzikim okrucieństwem naród polski i podjął dzieło bezbożne wytępienia religii katolickiej w Polsce.” Najdłużej walczył na Podlasiu oddział ks. gen. Stanisława Brzóski, którego 23 maja 1865 roku Rosjanie powiesili w Sokołowie Podlaskim, a 23 maja 2008 roku prezydent prof. Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Orderem Orła Białego.

Czy rzeczywiście Powstanie było wstydliwą i nieudolną amatorszczyzną pod hasłem „jakoś to będzie”? Istotne fakty przypomniał dr Tadeusz Krawczak, dyrektor Archiwum Akt Nowych. “Swój akces do Powstania [...] zgłosili wojskowi z Akademii Sztabu Generalnego Rosji. Symbolem jest tu Jarosław Dąbrowski, Zygmunt Sierakowski i inni. Również Romuald Traugutt był carskim oficerem i przeszedł normalną ścieżkę awansu wojskowego od junkra po oficera sztabu generalnego. Jeśli oficerowie, którzy znali siły rosyjskie i centra dowodzenia, zdecydowali się na podjęcie walki, to znaczy że widzieli szanse na powodzenie. To nie było porywanie się z motyką na słońce. Świadczą o tym plany Dąbrowskiego opanowania Brześcia, a później Modlina, rozgałęziony spisek wśród oficerów rosyjskich, itd.

Romuald Traugutt po powrocie z Francji, dokąd został wysłany przez tzw. rząd wrześniowy, wrócił z gotową koncepcją powadzenia walk. Chciał zorganizować oddziały powstańcze w regularną armię, przeprowadzić na wiosnę 1864 r. pobór do wojska w oparciu o struktury parafialne. To były plany wzorowane na poczynaniach z okresu Powstania Kościuszkowskiego”.

Nawet gdy plany nie powiodły się, to i tak armia rosyjska, największa machina militarna ówczesnego świata, dysponująca potężną siatką wywiadowczą w Polsce i Europie, potrzebowała ponad dwa lata na ostateczne pokonanie tych rzekomo szalonych, nieodpowiedzialnych, nieudolnych i niezorganizowanych Polaków.

Podobno wojna raz rozpoczęta nie kończy się nigdy. Bez lekcji roku 1863 nie byłoby roku 1918. Józef Piłsudski wychował się w rodzinie powstańczej, a gdy miał 20 lat został zesłany na Sybir, gdzie spędził pięć lat wśród Powstańców słuchając ich wspomnień, czytając pamiętniki i analizując doświadczenia. Po powrocie był już znawcą tematu, w 1912 roku wygłosił cykl wykładów analizujących powstańcze działania militarne i organizacyjne, w 1914 roku wydał książkę “22 stycznia 1863” wysoko ocenioną przez zawodowych historyków. W Powstaniu dostrzegł “wielkość, zaprzeczającą wszystkiemu temu, co my o sobie mówimy”.

Dr Bohdan Urbanowski, autor jego monografii, stwierdza: “Piłsudski mógł teraz uczyć się na błędach tych, którzy je popełniali. Zrozumiał, że konspiracja nie może być improwizacją, że musi być procesem wychowawczym i że walka jest wiedzą, którą trzeba sobie przyswoić. Sybir był szkołą charakteru, ale i korepetycjami z wiedzy o Powstaniu. Konspiracja polska przed 1863 r. trwała dwa lata, przed wymarszem Kadrówki dziesięć razy dłużej. Poprzedzona tak sumiennym przygotowaniem, uzbrojona w karabiny i wiedzę dowódcy Pierwsza Kompania Kadrowa wyruszyła w pole dokładnie w 50 rocznicę stracenia Romualda Traugutta, 6 sierpnia 1914 r. Towarzyszyła jej odezwa Rządu Narodowego wzorowana na roku 1863.

W wolnej Polsce w 1919 roku 3644 żyjących Powstańców włączono do Wojska Polskiego na prawach weteranów i jako pierwszych odznaczono krzyżami Virtuti Militari (il. Powstaniec weteran Walenty Bętkowski w 1929 r., kolorował p. Mikołaj Kaczmarek). Nakręcono o nich dziewięć filmów. To los nieodpowiedzialnych przegranych szaleńców porywających się z motyką na słońce, czy odpowiedzialnych żołnierzy dążących w niepewnych warunkach do zwycięstwa? Z dzisiejszej perspektywy nie sposób nie zauważyć, że po „zwycięskiej” armii carskiej zostały co najwyżej murszejące koszary.

Marek Gizmajer

Józef Piłsudski jako jeden z bardzo nielicznych polskich przywódców początku XX wieku uznał, że niepodległość można wywalczyć tylko zbrojnie. Był synem powstańca styczniowego, na zsyłce na Syberii poznał innych powstańców, dokładnie przeanalizował przebieg tego powstania i napisał o nim książkę cenioną przez historyków.

Przestudiował także inne konflikty małych sił ze znacznie potężniejszymi armiami, np. wojny burskie, powstanie bokserów, powstanie Garibaldiego, wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych i wojnę japońsko-rosyjską z 1905 roku. Tę ostatnią studiował z podręczników japońskich, choć nie znał tego języka, ale wystarczały mu ryciny przedstawiające położenie wojsk. Inne dzieła czytał w oryginale po francusku, niemiecku i rosyjsku. Jego żona wspominała, że zawsze miał przy sobie jakieś książki. Starał się znaleźć klucz do zwycięstwa Dawida nad Goliatem. I znalazł.

W 1908 r. we Lwowie z jego inicjatywy powstał Związek Walki Czynnej mający szkolić przyszłe kadry wojska polskiego. W 1910 r. we Lwowie powstał paramilitarny Związek Strzelecki, a w Krakowie Towarzystwo Strzelec. 28 lipca 1914 r. wybucha I wojna światowa. 3 sierpnia Strzelcy uformowali I Kompanię Kadrową. Średnia wieku wynosiła 19 lat. Wymaszerowali z Oleandrów 6 sierpnia. Towarzyszyło im siedmiu jeźdźców pod dowództwem Władysław Beliny-Prażmowskiego, zaczątek polskiej kawalerii.

W Galicji ostatecznie utworzono Polski Legion złożony z trzech brygad. Swobodą cieszyła się tylko Pierwsza Brygada pod dowództwem Piłsudskiego (fot. Józef Piłsudski ze sztabem w Kielcach - 1914). Drugą Józefa Hallera i Trzecią Stanisława Szeptyckiego kontrolowali Austriacy. Razem liczyły ok. 20 tysięcy żołnierzy. Polskie formacje istniały też w wojsku carskim. Na dawnych Kresach powstały trzy Korpusy Wschodnie złożone z ok. 30 tys. Polaków. Największym w rejonie Bobrujska dowodził gen. Dowbór-Muśnicki. W zaborze rosyjskim powstała też Polska Organizacja Wojskowa licząca 50 tys. bojowników. Przypominała Armię Krajową.

Strzelcy Piłsudskiego po sześciu dniach dotarli do Kielc, gdzie stoczyli pierwszą potyczkę. Potem z wojskami austriackimi przeszli krwawy szlak do Dęblina i na południe w okolice Nowego Sącza. W listopadzie Piłsudskiego mianowano brygadierem. Na Boże Narodzenie jego Brygada stoczyła najkrwawszy bój tego roku, pod Łowczówkiem. Z 5000 legionistów zginęło lub odniosło rany 1000.

W maju 1915 był kolejny krwawy bój pod Konarami. W trakcie tygodniowej bitwy zginęło ich 600. Jednak w lipcu polska kawaleria zdobyła Lublin, a 5 sierpnia Niemcy wkroczyli do Warszawy (fot. Józef Piłsudski w Krakowie - 1915).

W 1916 podczas najkrwawszej bitwy Legionów pod Kostiuchnówką (il. Okopy pod Kostiuchnówką - mal. S. Studencki) poległo lub zaginęło 2000 legionistów. Piłsudski często towarzyszył żołnierzom w okopach na pierwszej linii. Podkomendni bali się o jego życie.

Po pokonaniu Rosji jesienią 1916 roku Niemcy i Austria chciały wykorzystać Polski Legion na innych frontach. Piłsudski nie zgodził się, wstrzymał rekrutację i podał się do dymisji, a Legioniści odmówili złożenia przysięgi zaborcom. Internowano ich w Beniaminowie i Szczypiornie, gdzie wskutek fatalnych warunków wielu zmarło. Niemcy aresztowali też przywódców POW, potem szefa sztabu Kazimierza Sosnkowskiego i wreszcie Piłsudskiego. Osadzili ich w twierdzy w Magdeburgu.

W 1917 roku pod wpływem Ignacego Paderewskiego prezydent USA Woodrow-Wilson w orędziu do Kongresu domagał się utworzenia niepodległego państwa polskiego, a we Francji powstał Komitet Narodowy Polski z Romanem Dmowskim. W 1918 roku we Francji gen. Haller rozpoczął formowanie Błękitnej Armii. Tworzyli ją Polacy z armii francuskiej, polscy jeńcy z armii niemieckiej i austro-węgierskiej oraz ochotnicy z polonii amerykańskiej. Ostatecznie armia licząca ok. 100.000 żołnierzy dotarła do Polski już w 1919 roku.

W Magdeburgu Piłsudski podupadł na zdrowiu (fot. Kazimierz Sosnkowski, Józef Piłsudski i Harry Kessler w Magdeburgu). Doskwierało mu serce i reumatyzm. Dowiedział się o urodzeniu pierwszej córki Wandy i śmierci brata Bronisława. Napisał książkę wspomnieniową „Moje pierwsze boje”, cenną literaturę faktu. Niemcy próbowali wymusić na nim ustępstwa polityczne, ale bez skutku.

Dopiero po wybuchu rewolucji rząd niemiecki uwolnił go wraz z Sosnkowskim 9 listopada 1918 r. Hr. Harry Kessler odwiózł ich do Berlina, a nawet oddał Piłsudskiemu swoją szablę w dowód uznania. Na dworcu czekał pociąg złożony z lokomotywy i jednego wagonu.

10 listopada o godz. 7.30 rano pociąg dotarł do Warszawy na Dworzec Wiedeński (dziś okolice Warszawy-Śródmieście). Była chłodna pochmurna niedziela, Piłsudski był chory. Niemcy zawiadomili o przyjeździe zarządzającą terenami polskimi Radę Regencyjną, ale działacze Polskiej Organizacji Wojskowej przechwycili depeszę i na dworcu stawił się szef POW Adam Koc, który pierwszy zameldował się Piłsudskiemu (fot. Prasa z 10 listopada 1918 roku). Do historii przeszły też słowa Prezydenta Warszawy Zdzisława Lubomirskiego: „Ach, wreszcie pan Komendant przyjechał. Co tu się dzieje, co tu się dzieje!”

Lubomirski zaprosił Piłsudskiego i Koca na śniadanie do swojej siedziby przy ul. Frascati. Następnie Piłsudski udał się do zarezerwowanego przez Koca pokoju w pensjonacie panien Romanówien przy ul. Moniuszki 2, gdzie wreszcie wziął gorącą kąpiel, a właścicielki pensjonatu wyprały jego mundur, w którym chodził od aresztowania 16 miesięcy wcześniej.

Piłsudski miał gorączkę, ale nie dane mu było odpocząć. Pod oknami zebrał się tłum. Tego dnia przyjął 23 delegacje, nie licząc pojedynczych meldunków i łączników z POW i PPS. W południe odbył najważniejszą rozmowę z działaczem POW Józefem Pęczkowiakiem, który miał pod swą komendą ponad 200 Polaków z Wehrmachtu, świetnie uzbrojonych i zdecydowanych na wszystko. Po tej rozmowie zajęli oni koszary przy ul. Ludnej i na Mokotowie oraz komendanturę niemiecką na dworcu, gdzie zorganizowano nową kwaterę polskiego wojska. Sytuacja była napięta. Na ulicach dochodziło do rozbrajania Niemców, ale i strzelaniny.

Piłsudski zdążył się jeszcze spotkać z żoną i pierwszy raz zobaczyć 10-miesięczną córkę. Położył się spać potwornie zmęczony o godz. 22, ale sen nie trwał długo. O północy zjawiła się delegacja niemieckiej Rady Żołnierskiej, Soldatenratu, która zadeklarowała, że nie będzie wszczynać walk z Polakami i prosiła o zagwarantowanie powrotu do Niemiec. Niemcy dysponowały półmilionową armią, w Warszawie stacjonowało 30 tys. Obsadzili Cytadelę, Zamek i Ratusz.

Piłsudski zażądał złożenia broni i zwrócenia taboru kolejowego (fot. Rozbrajanie Niemców w Warszawie - 1918). Rozmowy postanowiono kontynuować rano. W nocy wydrukowano jeszcze odezwy do Polaków wcielonych do niemieckiego Wehrmachtu, aby zgłaszali się do polskiego wojska.

11 listopada w Paryżu Niemcy podpisały rozejm z Ententą. Piłsudski spotkał się w Pałacu Namiestnikowskim z Radą Żołnierską. Oświadczył jej: „Ja, jako przedstawiciel narodu polskiego oświadczam, że naród polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie będzie”. Następnie wyszedł na balkon, przed którym wiwatowały tłumy mieszkańców Warszawy, i powiedział: „Wziąłem Radę Żołnierską pod swoją opiekę, ani jednemu z nich nie śmie stać się krzywda”. Dla Niemców Piłsudski był wybitnym dowódcą i zwycięzcą wielu bitew z Rosjanami. Dla Polaków bohaterskim Komendantem. Usłuchały go obie strony.

Wieczorem 11 listopada Rada Regencyjna podała się do dymisji i powierzyła Piłsudskiemu misję utworzenia rządu. 16 listopada radiostacja „WAR” w warszawskiej Cytadeli nadała depeszę Piłsudskiego do rządów USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Japonii, Niemiec oraz „wszystkich państw wojujących i neutralnych” notyfikującą powstanie niepodległego państwa polskiego.

Przez następne kilkanaście miesięcy Polska musiała jeszcze utrzymać niepodległość walcząc z Ukraińcami i Bolszewikami. Bez wojska stworzonego przez Piłsudskiego nie byłoby to możliwe. Miał rację mówiąc: „Jak daleko sięga kula z karabinów strzeleckich tam jest wolna niezależna Polska".

Marek Gizmajer

Przed II wojną światową wydał 130 powieści i utworów literackich w łącznym nakładzie 90 mln egzemplarzy. Był popularny na równi z Kiplingiem, Londonem i Mayem. Pod względem przekładów zajął drugie miejsce po Sienkiewiczu: 150 wydań w 30 językach. Do dziś żaden polski pisarz nie pobił tego rekordu.

W 1951 roku cenzura PRL wycofała wszystkie jego dzieła z bibliotek i całkowicie zakazała wznowień. Pojawiają się dopiero od lat 90-tych, do dziś raptem kilkanaście. Dlaczego został pisarzem wyklętym? Za dużo wiedział i napisał o Sowietach, a jego życiorys to gotowy scenariusz na serial akcji.

Ale po kolei. Urodził się w dawnych Inflantach w 1876 roku. Skończył studia matematyczno-przyrodnicze, uczestniczył w ekspedycjach na Kaukaz, nad Dniestr, Jenisej i Bajkał, do Chin, Japonii, Indii i na Sumatrę. Opłynął Azję. Studiował fizykę i chemię na Sorbonie, gdzie poznał Marię Curie-Skłodowską. W 1901 roku uzyskał stopień doktora chemii. Znał siedem języków.

Za działalność na rzecz Polski na dalekiej Syberii dostał wyrok śmierci zamieniony na półtora roku więzienia, które opisał w powieści “W ludzkim pyle” wysoko ocenionej przez Tołstoja. W 1909 roku został korespondentem i redaktorem polskiego “Dziennika Petersburskiego”.

W czasie wojny domowej w Rosji współpracował z wywiadem admirała Kołczaka. Przekazał na Zachód tzw. dokumenty Sissona wykazujące, że władze Niemiec kierowały działalnością Lenina i Trockiego oraz finansowały bolszewików. Po klęsce Kołczaka uciekł do Mongolii, gdzie był powiernikiem legendarnego barona Romana von Ungern-Sternberga (na zdjęciu), antykomunistycznego dowódcy Azjatyckiej Dywizji Konnej.

Baron został rozstrzelany przez sowietów w 1921 roku, ale wcześniej ukrył skarb szacowany dziś na 2 mld USD. Były to kosztowności Mikołaja II i buddyjskich klasztorów, kasa Białej Gwardii i srebrna kontrybucja Mongolii dla Chin. Podobno nawet brylanty wielkości pięści dziecka. Później skarbu poszukiwali wysłannicy SS i Amerykanie, ale bez skutku.

Historia tego awanturniczego epizodu życia Ossendowskiego spisana na gorąco w japońskim hotelu i od razu wydana w USA pt. “Beasts, Men and Gods” to pierwsza przyczyna objęcia autora cenzurą PRL. Szybko stała się bestsellerem przetłumaczonym na 19 języków, w tym Esperanto i Braille’a. W Polsce ukazała się w 1923 roku pt. “Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów”.

Czyta się ją jak Trylogię, tyle że autentyczną. Wartka akcja w oszałamiającej scenerii Azji, dzikie pola przechodzące z rąk do rąk Białych, Czerwonych, Chińczyków i Mongołów, krwawe potyczki, brawurowe ucieczki, azjatyckie okrucieństwo, rosyjscy szamani i buddyjscy lamowie, okultyzm i wizje, skarby i tajemnice. Autor sam chwytał za broń i strzelał do wrogów, słuchał przepowiedni, przemierzał konno tajgę, góry i pustynie, których wówczas nie było nawet na mapach. I pozostawił główny przekaz: Sowietów nikt tu nie chciał.

Po ucieczce z Mongolii współpracował z amerykańskimi misjami w Chinach i Japonii. Pisał raporty na temat sytuacji politycznej regionu i kolonialnych planów Niemiec. Opisał też kulisy finansowania bolszewików z USA, które nagłośnił dopiero w latach 70-tych amerykański profesor Antony C. Sutton.

Po przyjeździe do Polski omawiał z Piłsudskim sowieckie metody wojny informacyjnej i rozkładania społeczeństw od wewnątrz. Miał dokładne dane wywiadowcze. Jego mapy z kierunkami ekspansji zachowały się w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku.

Został konsultantem Sztabu Generalnego, Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, Wyższej Szkoły Handlowej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Opracował plany dla przemysłu chemicznego. Działał w różnych towarzystwach, był odznaczany, publikował liczne artykuły w prasie polskiej, rosyjskiej i angielskiej. Wysoko oceniał go Melchior Wańkowicz. W 1923 roku ożenił się z Zofią, siostrą znanego malarza Zygmunta Iwanowskiego (fot. Z żoną i znajomym na Huculszczyźnie).

Jednak przede wszystkim dalej podróżował po Polsce i świecie pisząc kolejne książki podróżnicze i historyczne, ale także naukowe. Był producentem pierwszego polskiego filmu dokumentalnego z Afryki. W cyklu “Cuda Polski” opisał Karpaty, Huculszczyznę i Polesie. Na podstawie jego dzieł powstało kilka filmów w kraju i za granicą. W “Głosie Pustyni”, do którego sam napisał scenariusz, główną rolę zagrał Eugeniusz Bodo. W sztuce “Żywy Budda” wystawionej przez Teatr Rozmaitości w barona Ungerna wcielił się sam Ludwik Solski.

Lekkość jego pióra zadziwia. Dziennie tworzył 7-8 stron maszynopisu, rocznie wydawał kilka książek. Próba systematyzacji twórczości jest trudna. Oprócz wybitnych dzieł powstawały lekkie romanse i teksty na zamówienie. Z jednego wyjazdu potrafił napisać kilka różnych powieści (fot. W Gwinei w 1926 roku), które zazębiały się ze sobą. Dopiero w 2015 roku ukazała się jego biografia autorstwa Witolda Michałowskiego o znaczącym tytule “Ossendowski. Podróż przez życie”.

W 1930 roku wydał drugi bestseller “Lenin”, powieść historyczno-biograficzną, w której mistrzowsko połączył opis faktów i własnych doświadczeń pozwalając czytelnikowi przenieść się w czasie i zrozumieć jej sedno. Niczym operator kamery pokazał logiczny ciąg scen bez komentarzy. Scen strasznych, bez znieczulenia, nie dających się zapomnieć.

Autor próbuje po ludzku zrozumieć Lenina, który dorasta w okrutnym systemie, widzi jego niesprawiedliwość, buntuje się i jest za to prześladowany. Chwilami można go nawet polubić. Miotają nim jednak same sprzeczności. Neguje istnienie Boga, ale w chwili śmierci próbuje wypowiedzieć imię Chrystusa. Zastanawia się, czy jest mścicielem ludu, czy antychrystem. Także jego idee sprowadzają się paradoksów: okrucieństwo trzeba zwalczyć większym okrucieństwem, wolność trzeba wprowadzić przez zniewolenie, motorem ludzkości ma być nienawiść.

Jak to możliwe, że bolszewikom udało się osiągnąć tak paradoksalne cele? Odpowiedzi można szukać w zbiorze felietonów Ossendowskiego z 1923 roku pt. “Cień ponurego Wschodu”. Sam tytuł wiele mówi. Autor z reporterską dokładnością ukazał zacofanie cywilizacyjne Rosji, ale także jej zamieszanie duchowe. Pod bokiem upolitycznionej cerkwi szerzyło się pogaństwo, zabobony i gusła, zarówno wśród ludu, jak i na dworach. Wieś miała szamanów, miasto wróżbitów, Petersburg Rasputina. Widzimy zbiorowość pełną niebezpiecznych paradoksów, zawirowań i tęsknot, czekającą na cud, na uzdrowiciela... Który przyszedł w osobie Lenina, zdaniem Ossendowskiego odpowiadającego “zbiorowemu typowi psychiki rosyjskiej”.

Te dwie książki stały się kolejnym powodem zapisu cenzorskiego PRL. Co więcej, choroby komunizmu zdiagnozowane przez autora mają się dobrze do dziś: niszczenie moralności i rodziny, dowolność obyczajowa, powszechność rozwodów, państwo stojące nad rodzicami, dzieci kontrolujące nauczycieli, walka z chrześcijaństwem i patriotyzmem. Lenin wiecznie żywy. Na szczęście, Ossendowski też.

Jego podróż przez życie jakby trwa, nie jest do końca znana, niektóre epizody skrywa tajemnica. W Mongolii pewien mnich miał mu przepowiedzieć: „nie zamkniesz oczu, póki Ungern nie przypomni, że nadszedł czas rozstania się z życiem”. W czasie okupacji Ossendowski działał w konspiracji w Warszawie (fot. Pracownia). Ostatnie miesiące życia spędził w Żółwinie. Tam odwiedził go niemiecki oficer przedstawiający się jako krewny barona Ungerna. Następnego dniach 3 stycznia 1945 roku Ossendowski nagle źle się poczuł, trafił do szpitala w Grodzisku Mazowieckim i zmarł. Zaczęła krążyć legenda o klątwie skarbu.

Po śmierci NKWD ekshumowało zwłoki żeby mieć pewność, że “osobisty wróg Lenina” nie żyje. Być może szukało też informacji o skarbie. Przed śmiercią Ossendowski wyjawił znajomym, że w jego książce “Puszcze polskie” znajduje się enigmatyczna wskazówka dotycząca miejsca jego ukrycia.

Ciekawe, że w ukryciu tym uczestniczył inny Polak z otoczenia Ungerna Kamil Giżycki, który później miał zawrotny majątek, w 1929 roku napisał wspomnienia, a w latach 60-tych był nakłaniany przez Urząd Bezpieczeństwa do wyjazdu do Mongolii. Bez skutku. W latach 90-tych śladem jego zapisków miała wyruszyć kolejna polska wyprawa, ale też spełzła na niczym.

Po kilkudziesięciu latach cenzorskiej blokady badacze wciąż głowią się nad Ossendowskim (na zdjęciu). Dopiero w ubiegłym roku zagadki jego poczynań w Rosji przed rewolucją próbowała rozwikłać Ewa Rembikowska. Z kolei działalność w okupowanej Warszawie opisał on sam w dwóch książkach, które do dziś spoczywają w Muzeum Literatury w formie rękopisów, razem z jego dziennikami. Kiedy odkryjemy ciąg dalszy podróży przez życie?

Marek Gizmajer

Zakon krzyżacki, czyli Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, powstał w Ziemi Świętej ok. 1191 roku podczas III krucjaty, która rok później dobiegła końca. W 1226 roku książę mazowiecki Konrad nękany przez Prusów wezwał Krzyżaków na pomoc oddając im ziemię chełmińską. Papież zezwolili im na utworzenie księstwa na terenach odebranych Prusom, których nawracanie uznano za nową krucjatę.

Po kilkudziesięciu latach ambicje polityczne zaczęły górować nad Bożym posłannictwem i w XIV wieku Krzyżacy najechali polskie Pomorze Gdańskie i Mazowsze. W 1409 r. wybuchło przeciwko nim powstanie na Żmudzi. Wielki Mistrz Ulrich von Jungingen poprosił Władysława Jagiełłę o neutralność, król odmówił i Wielki Mistrz znów zaatakował ziemie polskie.

W maju 1410 wyruszyły spod Wawelu wojska Małopolski. W drodze na północ udały się do klasztoru Świętego Krzyża w Górach Świętokrzyskich aby modlić się o zwycięstwo. 30 czerwca wojska Wielkopolski i Małopolski przekroczyły Wisłę pod Czerwińskiem i połączyły się z siłami Mazowsza i Litwy. Rankiem 15 lipca 1410 roku pod Grunwaldem stanęły naprzeciw siebie potężne armie, z jednej strony zakon wspomagany przez rycerstwo zachodnioeuropejskie a z drugiej siły polskie, litewsko-ruskie i smoleńskie wspomagane przez oddziały czeskie, mołdawskie i tatarskie.

Bitwa rozpoczęła się około południa i trwała ponad sześć godzin (fot. Bitwa pod Grunwaldem pędzla Jana Matejki, za Wikipedią). Była jedną z największych bitew w historii średniowiecznej Europy i jedną z trzech najważniejszych bitew w historii Polski, obok odsieczy wiedeńskiej i Cudu nad Wisłą. Praktycznie cały czas przewagę miały wojska dowodzone przez króla Polski. Tylko raz jazda krzyżacka odepchnęła siły księcia Witolda, choć tzw. ucieczka Litwinów według niektórych historyków była początkowo pozorowana. Zmagania skończyły się okrążeniem i rozbiciem wojsk krzyżackich przed zachodem słońca.

Jan Długosz bezpośrednio po bitwie określił ją jako sprawiedliwość dziejową. Zauważył, że dwa miecze przysłane Jagielle stanowiły symbol wezwania na Sąd Boży, który przyznał słuszność Polakom i ich sojusznikom. Wcześniej Królowa Jadwiga ostrzegała Krzyżaków, że nie wypełniają Bożej misji, zaś ich zaborczość, potęga i pycha są zaprzeczeniem chrześcijaństwa. 12 lat przed bitwą zapowiedziała posłom Wielkiego Mistrza, że jeśli zakon nie zaprzestanie polityki wojny przeciw chrześcijańskim narodom poniesie klęskę.

W 1414 roku na Soborze w Konstancji ks. Paweł Włodkowic, rektor Akademii Krakowskiej, wykazał przed Papieżem, cesarzem i hierarchami z całej Europy, powołując się na autorytety Kościoła, np. św. Tomasza z Akwinu, i współczesne pojęcia praw człowieka, że Krzyżacy naruszali istotę chrześcijaństwa, zaś Polska, Litwa i ich sprzymierzeńcy prowadzili i wygrali wojnę sprawiedliwą. Trzeba dodać, że razem z polskimi chorągwiami do boju ruszyli proboszczowie z całego kraju. Ks. Mikołaj Trąba, późniejszy Prymas Polski, był współautorem wojennej strategii wraz z Jagiełłą i Witoldem. Zbigniew Oleśnicki, sekretarz króla, późniejszy biskup krakowski i pierwszy w historii polski kardynał, w krytycznej chwili zamienił pióro na kopię i uratował życie Władysława Jagiełły.

Wynik bitwy miał zasadniczy wpływ na stosunki polityczne w Europie, poważnie osłabiając potęgę Krzyżaków i wynosząc dynastię jagiellońską do szczytów potęgi. Według niektórych badaczy sukces wojsk polskich był tak wielki, że zaniepokoił samego Jagiełłę, który w obawie o znaczenie rodzimej Litwy celowo opóźnił pościg za niedobitkami i nie zdobył Malborka.

Bitwa pod Grunwaldem była też pierwszym wielkim sukcesem koncepcji politycznej zwanej dziś jagiellońską. Okazało się, że połączone siły Europy Środkowo-Wschodniej mogą zapewnić skuteczną obronę przed wspólnym zagrożeniem. Zrozumiał to król Zygmunt Stary, który w 1569 roku w Lublinie podpisał unię realną gwarantującą Polsce i Litwie nie tylko potęgę militarną, ale także ogromny sukces gospodarczy i kulturowy. Współpracę narodów w myśl koncepcji jagiellońskiej reaktywował Józef Piłsudski. Także dziś jest ona dyskutowana w środowiskach patriotycznych przy niechętnym nastawieniu Rosji i Niemiec.

Symbolika Grunwaldu przez stulecia miała duże znaczenie dla potomków wszystkich walczących stron. Dwa miecze jako symboli Bożej sprawiedliwości zostały wyryte na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie i do dziś są umieszczane w oznaczeniach wielu pól bitewnych. Władze PRL wręczały swoim bojownikom Krzyż Grunwaldzki, zlikwidowany dopiero po upadku komunizmu.

W czasie bitwy wojska Jagiełły zdobyły 51 chorągwi przeciwnika opisanych i zilustrowanych przez Długosza. Część z nich otrzymał książę Witold, część powędrowała na Wawel. Te ostatnie zostały w 1797 roku wywiezione przez Austriaków do Wiednia, gdzie przepadły bez wieści. W 1937 roku na podstawie opisów Długosza chorągwie zrekonstruowano i ponownie umieszczono na Wawelu, ale wkrótce Niemcy wywieźli je do zamku malborskiego (Niemcy z chorągwiami grunwaldzkimi na Wawelu, po 1939 roku), skąd wróciły na Wawel dopiero po II wojnie.

Także potomkowie sojuszników Jagiełły starali się włączać Grunwald do własnej narracji historycznej. W PRL w latach 50-tych szkolne podręczniki będące tłumaczeniami autorów radzieckich podawały, że z pola bitwy uciekli kolejno Tatarzy, Litwini i Polacy, zaś wroga powstrzymały pułki ruskie spod Smoleńska i dopiero pod ich przewodnictwem zawstydzeni sojusznicy powrócili i wspólnie pokonali wroga. Z kolei na Litwie czasem pojawiają się interpretacje, według których decydujący wpływ na zwycięstwo miały oddziały księcia Witolda.

Duży wysiłek w zatarcie pamięci o chwale oręża polskiego włożyli Niemcy w XX wieku. Symbolika krzyżacka była przez nich wykorzystywana podczas plebiscytu na Warmii i Mazurach w 1920 roku (il. niemiecki plakat z plebiscytu na Warmii i Mazurach). Intensywną propagandą objęli także sam Grunwald (niem. Tannenberg) w którego okolicy w 1914 roku rozegrała się część zmagań gen. Hindenburga przynoszących całkowite zwycięstwo nad 120-tysięczną armią rosyjską. Niemcy nazwali je bitwą pod Tannenbergiem, choć nie był on terenem walk, ale miał stać się symbolem odwetu za rok 1410.

Po wojnie wzniesiono tu na powierzchni 7,5 hektara symbol germańskiej potęgi - ogromne mauzoleum z ośmioma 20-metrowymi wieżami, w którym w 1934 roku umieszczono ciało Hindenburga (fot. Mauzoleum Hindenburga). Jednaki już w 1945 roku. Niemcy musieli je ewakuować a mauzoleum wysadzić w powietrze. Później zrównano je z ziemią, zaś marmur i granit wykorzystano do budowy Pałacu Kultury i Domu Partii w Warszawie oraz pomnika wdzięczności Armii Czerwonej w Olsztynie.

Zakon krzyżacki przetrwał stulecia. Po raz ostatni wywołał negatywne reminiscencje w 1958 roku gdy kanclerz RFN Konrad Adenauer został pasowany na honorowego rycerza i świat obiegło jego zdjęcie w płaszczu z czarnym krzyżem (fot. Konrad Adenauer, w pierwszym rzędzie z podniesioną ręką). Polityk ten kwestionował granice Polski i dążył do amnestii dla nazistów, a także do remilitaryzacji i zjednoczenia Niemiec. Był jednym z współtwórców Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, poprzedniczki Unii Europejskiej. Na szczęście dziś zakon liczy kilkuset członków, zajmuje się duszpasterstwem, służbą zdrowia, domami opieki i sierocińcami. Siedziba Wielkiego Mistrza znajduje się w Wiedniu, zaś zgromadzenia w Niemczech, Włoszech, Słowenii, Czechach, Słowacji, Belgii i Holandii.

Z kolei na polach pod Grunwaldem od kilku lat prowadzone są szeroko zakrojone badania archeologiczne z udziałem kilkudziesięciu naukowców z wielu krajów. Okazuje się, że bitwa rozegrała się na znacznie większym obszarze niż dotychczas zakładano i jej historia nie jest jeszcze zamknięta (Grupa rekonstrukcyjna wojsk krzyżackich, fot. p. T. Waszczuk, PAP).

Co roku od 23 lat organizowane są też jej rekonstrukcje, na które przyjeżdża do kilku tysięcy pasjonatów historii m.in. z Polski, Niemiec, Włoch, Francji, Finlandii, Czech, Słowacji, Węgier, Rosji, Białorusi, Ukrainy, a nawet USA. W bój rusza nawet 1400 żołnierzy, zaś widowisko ogląda ok. 100 tysięcy widzów (Grupa rekonstrukcyjna wojsk polskich, fot. p. T. Waszczuk, PAP). Wojna raz rozpoczęta nie kończy się nigdy.

Marek Gizmajer

Naród bez pamięci traci tożsamość, bez bohaterów wzorce. To dlatego filarem historycznej propagandy PRL było wypaczanie pamięci o wielkich Polakach XX-lecia, Polskim Państwie Podziemnym czy powstaniu antykomunistycznym lat 50-tych. Kłamstwa o nich wpajano dwóm pokoleniom tak skutecznie, że do dziś wiele osób, nawet wykształconych i dobrej woli, bezwiednie powiela komunistyczną propagandę.

Józef Piłsudski to jeden z najbardziej jaskrawych przykładów. Przez pół wieku oczerniany i wyśmiewany, prawdziwie opisywany tylko na Zachodzie i w drugim obiegu, dopiero po 1989 roku zaczął odzyskiwać należne miejsce w historii. Wydarzenia, w których uczestniczył w maju 1926 roku, przez kilkadziesiąt lat przezywano przewrotem albo zamachem stanu i porównywano z puczami faszystowskimi, w najlepszym razie dyktaturą. Prawdę opisał przede wszystkim prof. Władysław Jędrzejewicz, dyrektor nowojorskiego Instytutu Piłsudskiego i autor 4-tomowego „Kalendarium życia Józefa Piłsudskiego”, które w Polsce ukazało się dopiero w 2004 roku (fot. Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz).

W latach 20-tych Polska boleśnie odczuwała skutki rozbiorów, Wielkiej Wojny i światowego kryzysu, potęgowane przez wrogość sąsiadów. W 1922 roku zwolennik Narodowej Demokracji zamordował prezydenta Narutowicza, zaś Niemcy i Rosja podpisały w Rapallo układ o współpracy militarnej (fot. Niemiecko-rosyjski układ w Rapallo), która ostatecznie umożliwiła im rozpętanie II wojny światowej. Rok później w Locarno mocarstwa europejskie zawarły traktat gwarantujący nienaruszalność ich granic, ale nie Polski. W tym samym czasie prezydent Wojciechowski sprzeciwiał się wzmacnianiu wojska zgodnie z dewizą „Francja nas obroni”, w Sejmie dominowały walki partyjne, rządy zmieniały się często, wybuchały afery, działała sowiecka agentura, panowało bezrobocie i dochodziło do krwawych rozruchów. W 1926 roku inflacja osiągnęła 50%. Polska słabła i pogrążała się w chaosie.

10 maja 1926 do władzy ponownie doszły ugrupowania odpowiedzialne za destabilizację kraju i śmierć Narutowicza. Politycy związani z endecją zwalczali i prowokowali Piłsudskiego. 11 maja skonfiskowali gazetę, której udzielił wywiadu. W Warszawie doszło do manifestacji w jego obronie. Ostatecznie zachęcany przez środowiska niepodległościowe i legionowe postanowił porozmawiać z prezydentem aby wesprzeć go opanowaniu kryzysu państwa. 12 maja rano wyjechał z Sulejówka do stolicy na spotkanie. Na rozkaz gen. Orlicz-Dreszera towarzyszyło mu 380 ułanów z 7 pułku aby zamanifestować poparcie wojska i wzmocnić siłę nacisku na rząd.

Jak ustalił prof. Włodzimierz Suleja z IPN we Wrocławiu, w dokumentach i innych materiałach źródłowych nie ma żadnych śladów organizowania zamachu przez Marszałka. Nie było żadnych jawnych ani tajnych planów, porozumień czy rozkazów. Nie było zamachowców. Wyjazd Piłsudskiego na rozmowy był jawny i czysto demonstracyjny. Jego działania były pozbawione elementu zaskoczenia, a nawet improwizowane. Towarzysząca mu ułańska eskorta nie była przygotowana do działań militarnych. Kawaleria w ogóle nie nadaje się do walk miejskich (fot. Ul. Marszałkowska przy Pl. Zbawiciela). Aleksandra Piłsudska wspominała, że mąż miał wrócić do domu na obiad po zakończeniu rozmów.

Jednak rząd, politycy i skupieni wokół nich wojskowi postanowili wykorzystać okazję do rozprawy z Marszałkiem i w pośpiechu wysłali do Warszawy oddziały bojowe. Z archiwaliów wynika, że gotowi byli użyć siły nawet bez rokowań. Pozostający pod ich wpływem prezydent w spotkaniu na moście Poniatowskiego ok. godz. 16:00 potraktował Piłsudskiego arogancko i odrzucił propozycję dialogu (fot. Na Moście Poniatowskiego 12 maja 1926 roku). Około godziny 18:00 strona rządowa otworzyła ogień. Pierwsze strzały oddał 30 pułk piechoty na Pl. Zamkowym.

Marszałek był zaskoczony, ale nie uległ presji. Zdając sobie sprawę z bezsensu bratobójczej walki kilka razy wzywał do zawieszenia broni. Jednak Wojciechowski uporczywie je odrzucał, zaś podlegający mu wojskowi nastawali na rozwiązanie siłowe, a nawet wydali rozkaz bombardowania obiektów cywilnych. Ku stolicy zaczęły napływać oddziały obu stron. W rekordowym tempie u boku Piłsudskiego stawił się 13 pułk piechoty z Pułtuska, w ciągu jednego dnia przebywając 60-kilometrową trasę w pełnym rynsztunku (fot. Dziadek autora, st.sierż. Paweł Kapusta z 13 p.p.).

Ludność Warszawy masowo popierała swojego „Dziadka”. 13 maja Piłsudski zdobył Belweder, a członkowie rządu uciekli do Wilanowa, gdzie snuli jeszcze plany ucieczki do Poznania aby… wzniecić wojnę domową. Ostatecznie przed godz. 18:00 wraz z prezydentem podali się do dymisji, strzały umilkły. Zginęło 215 żołnierzy i 164 cywili, rannych zostało 920 osób.

17 maja odbył się wspólny pogrzeb żołnierzy obu stron. Piłsudski wydał pojednawczą odezwę do całego wojska. Nie szukał winnych, nikogo nie ukarał, wszystkich wezwał do wspólnej pracy dla ojczyzny. W późniejszych latach żołnierzy przeciwnika, do których należał np. Władysław Anders, traktował i awansował tak samo jak sprzymierzeńców. Od Papieża Piusa XI otrzymał błogosławieństwo. Został też wybrany na prezydenta, ale wbrew powszechnej presji nie przyjął stanowiska.

Wypadki majowe odczuł jako wielki dramat (fot. Żołnierze Piłsudskiego przed Belwederem). Jego żona wspominała: „postarzał się o dziesięć lat. Wyglądał tak, jakby stracił połowę ciała. Oczy zapadły się głęboko od zmęczenia. Tylko raz widziałam męża w podobnym stanie – było to na kilka godzin przed śmiercią. Te trzy dni wycisnęły na nim bezlitosne piętno do końca życia. Zdawało się, że jakiś wielki ciężar przygniata mu barki. Miał wtedy absolutną władze w rękach. Był dyktatorem. W każdej chwili mógł stać się nim formalnie. Z różnych partii szły sugestie w tym kierunku. Monarchiści nalegali, aby ogłosił się królem. Odpowiedział im z dużą dozą sarkastycznego humoru: Zgodzę się pod warunkiem, że tron będą dziedziczyły kobiety, a pan małżonek nie będzie miał prawa wtrącać się do niczego.” Jednemu z zagranicznych dziennikarzy wyjaśnił: „Jestem człowiekiem silnym, lubię decydować sam. Ale gdy patrzę na historię mojej ojczyzny, nie wierzę, aby można było rządzić w niej batem. Nie, nie jestem za dyktaturą w Polsce.”

Reasumując, wrogowie Piłsudskiego przechrzcili własną nieudaną prowokację na przewrót czy zamach. Ta narracja o „zamachu na demokrację” jest podsycana do dziś. Uzasadnienie jest proste – przyszło wojsko, była strzelanina, rząd podał się do dymisji a jego przeciwnicy przejęli władzę… W rzeczywistości Marszałek chciał ratować kraj, ale został zaatakowany i wciągnięty w konflikt bez możliwości pertraktacji. Nie on otworzył ogień. Zwyciężył, bo był doświadczonym dowódcą frontowym. Przelew krwi sprowokowali politycy gotowi dla władzy i partyjnych interesów wszcząć nawet wojnę domową w sytuacji zagrożenia zewnętrznego. W propagandzie endeckiej i PRL-owskiej głoszono, że mieli do tego prawo, bo stanowili legalną władzę w odróżnieniu od „zwykłego obywatela” Józefa Piłsudskiego paradującego „nielegalnie” z kawaleryjską asystą.

Jak widać, historia nie zawsze jest tak prosta, jak nam się wydaje. Jako ciekawostkę można dodać, że Marszałek zmarł dokładnie w rocznicę wypadków majowych, 12 maja 1935 roku. Podobna zbieżność miała miejsce w życiu Władysława Andersa, który 12 maja 1944 roku rozpoczął zwycięski szturm na Monte Cassino, a zmarł 12 maja 1970 r. Prawda jest nie tylko ciekawa, ale i pełna niespodzianek.

Marek Gizmajer

Po 1945 roku walkę z komunistami w Polsce podjęło ponad 200.000 konspiratorów, w tym ok. 20.000 z bronią w ręce. Był to zryw porównywalny z Powstaniem Styczniowym i coraz częściej jest nazywany Powstaniem Antykomunistycznym. Wojskowe struktury regionalne działały do końca lat 40-tych.

1 marca 1951 r. w Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów zamordowano ostatni IV Zarząd Główny Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, w tym jego szefa płk Łukasza Cieplińskiego „Pługa” (fot. obok, kolor M. Kaczmarek). Pod koniec lat 50-tych rozbito ostatnie oddziały polowe. Ostatni żołnierz sierż. Józef Franczak „Lalek” zginął w walce w 1963 r.

Bilans Powstania to ok. 10.000 poległych, 25.000 zamordowanych, 50.000 wywiezionych na wschód, 250.000 osadzonych w więzieniach, obozach i kopalniach, milion represjonowanych. Przez obóz w Jaworznie przeszło ponad 10.000 chłopców w wieku 16-21 lat. Niektórzy dostali wyroki dłuższe od własnego wieku.

Najdłużej więziony Franciszek Cieślak „Szatan” odzyskał wolność po ponad 21 latach, w 1972 roku. Ostatni skazańcy opuścili więzienia w połowie lat 70-tych. Po wyjściu „na wolność” wielu utrudniano zdobycie wykształcenia i pracy, niektórych szykanowano do końca PRL.

Przez lata zohydzano pamięć o Żołnierzach Wyklętych, nazywano ich bandytami i oskarżano o fikcyjne zbrodnie. Wsadzano do cel z Niemcami albo przebierano w niemieckie mundury, jak np. harcerzy Szarych Szeregów wywiezionych na Sybir. Ocalałych pozbawiano praw obywatelskich i majątków. Do dziś dewastowane są ich pomniki.

Dopiero w 2010 r. prezydent Lech Kaczyński ustanowił 1 marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych, a Instytut Pamięci Narodowej poszukuje miejsc pochówku pomordowanych. W Kwaterze Ł na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie odnaleziono szczątki ok. 300 osób. Pierwsze ekshumacje miały miejsce w 2012 roku (fot. 5 Wileńska Brygada AK, kolor M. Kaczmarek). Do dziś ustalono tożsamość kilkudziesięciu osób, w tym legendarnych dowódców Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”, Hieronima Dekutowskiego „Zaporę” i ppłk Stanisława Kasznicę, ostatniego dowódcę Narodowych Sił Zbrojnych. Prawdopodobnie spoczywają tu płk. Witold Pilecki i gen. August Fieldorf „Nil”.

W 2013 roku powstał film o ekshumacjach w reżyserii Arkadiusza Gołębiewskiego oraz Fundacja „Łączka” sprawująca opiekę nad Kwaterą Ł. Jej prezesem został Tadeusz M. Płużański, syn więźnia stalinowskiego i autor książek, m.in. „Bestie”, „Lista oprawców” (fot. Marysia Bartnik "Diana", 13-letnia łączniczka zabita w Powstaniu). Na terenie Kwatery wzniesiono też Mauzoleum Wyklętych-Niezłomnych, w którym w dniu odsłonięcia pochowano szczątki pierwszych 35 zidentyfikowanych ofiar.

W 2014 roku na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku odnaleziono Danutę Siedzikównę „Inkę”, sanitariuszkę 5 Brygady Wileńskiej AK zamordowaną metodą katyńską w przeddzień jej 18 urodzin. Straciła oboje rodziców, nie prosiła o ułaskawienie, w grypsie do sióstr napisała „Powiedzcie babci, że zachowałam się jak trzeba”. Jej szczątki znajdowały się w skrzyni bez wieka zakopanej przy cmentarnym chodniku. W 2015 roku zidentyfikowano czaszkę sierż. Józefa Franczaka „Lalka”. Kilkadziesiąt lat była eksponatem dydaktycznym w Akademii Medycznej w Lublinie.

Instytut Pamięci Narodowej prowadził i nadal prowadzi prace ekshumacyjne w wielu miejscach, np. na terenie więzienia mokotowskiego w Warszawie, Cmentarza Rakowickiego w Krakowie, aresztu śledczego UB w Białymstoku czy więzienia śledczo-karnego w Pomiechówku (fot. gen. Stanisław Sojczyński "Warszyc", zamordowany w 1947 roku). W lutym 2020 roku w Warszawie otwarto placówkę muzealną IPN w budynku byłej kwatery głównej NKWD przy ul. Strzeleckiej 8, w której w latach 40-tych więziono tysiące działaczy polskiego podziemia. Wielu torturowano, wielu nie przeżyło.

Od niedawna technika komputerowa umożliwia cyfrowe udoskonalanie i kolorowanie starych fotografii, a nawet animowanie twarzy, które po latach zaczynają się poruszać, rozglądać, uśmiechać… Artysta informatyk Mikołaj Kaczmarek uruchomił na Facebooku stronę „Kolor historii”, na której prezentuje odnowione i „uruchomione” przez siebie podobizny m.in. Żołnierzy Wyklętych. Obok pokolorowane przez niego zdjęcie Zosi Riedel ps. "Ster", 15-letniej sanitariuszki rozstrzelanej przez Niemców podczas Rzezi Woli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Strona bije rekordy popularności, ma 90 tys. obserwatorów, nowe zdjęcia są natychmiast powielane, czasem setki razy. Polacy chcą się spotykać ze swoimi bohaterami „twarzą w twarz”. Na jednej z animacji płk Łukasz Ciepliński przez blisko minutę z ciekawością „rozgląda się” dookoła, jakby chciał zrozumieć dzisiejszy świat, a gdy jego wzrok spocznie na tobie… Nie zapomnisz nigdy.

Marek Gizmajer

Chłopcy silni jak stal, oczy patrzą się w dal, nic nie znaczy nam wojny pożoga! Hej sokoli nasz wzrok, w marszu sprężysty krok i pogarda dla śmierci i wroga!

Te słowa piosenki o Powstańcach Warszawskich, które ułożył autor słynnej "Czerwonej zarazy" Józef Szczepański ps. "Ziutek", dobrze oddają osobowość podchorążego Witolda Kieżuna ps. "Wypad", człowieka o stalowej sile na każdym polu walki aż do dziś. Wilnianin, rocznik 1922, absolwent warszawskiego liceum (fot. archiwum domowe) przetrwał piekło dwóch okupacji, wciąż służy Polsce, a jego przesłania są dla niej bezcenne jak drogowskazy.

W Powstaniu walczył w oddziale do zadań specjalnych "Harnaś" batalionu Gustaw". Uczestniczył w zdobyciu Komendy Policji, kościoła Świętego Krzyża i Poczty Głównej, gdzie wsławił się wzięciem do niewoli 14 uzbrojonych Niemców mierząc do nich z zaciętego schmeissera. Za tę akcję koledzy ochrzcili go pseudonimem Wypad. Potem był Krzyż Walecznych i Virtuti Militari wręczony bezpośrednio przez gen. Bora-Komorowskiego.

Roześmiane zdjęcie 22-latka z bronią zdobytą w Komendzie Policji jest jedną z ikon 1944 roku (kolor p. M. Kaczmarek), a jego wciąż aktualne przesłanie dla Polski dotyczy sensu tego zrywu: "To był najwspanialszy okres w naszym życiu, okres, w którym olbrzymia masa ludzi zjednoczyła się w jednej postawie reprezentującej interes ponadosobowy. On udowodnił, że społeczeństwo, które jest podzielone, skłócone, bardzo zróżnicowane, może się złączyć gdy chodzi o ideały wyższego stopnia. Na tym polega kwintesencja całego procesu Powstania, pamięci Powstania, historii Powstania".

Powtarzał wielokrotnie, że dzisiejsze dywagacje na temat jego sensu są absurdalne, bo ono po prostu musiało wybuchnąć. "My przez całą okupację marzyliśmy o tym, by móc odpłacić Niemcom za wszystkie upokorzenia. Wy tego nie zrozumiecie, oni zniszczyli naszą młodość! Z 32 moich kolegów którzy zdali maturę okupację przeżyło 15".

Przytaczał też przesłanki czysto wojskowe. 27 sierpnia Niemcy w obliczu zbliżającego się frontu chcieli zamienić Warszawę w twierdzę i wezwali 100 tysięcy mężczyzn do budowy fortyfikacji. Gdyby warszawiacy odmówili, miałaby miejsce rzeź taka sama jak na Woli, gdzie w ciągu kilku pierwszych dni sierpnia wymordowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Gdyby zbudowali fortyfikacje, sowieci zrównaliby miasto z ziemią a ocalałych wymordowaliby, w najlepszym razie wywieźli na wschód tak jak z innych miast. Witold Kieżun podsumował celnie: "Powstanie było tragedią grecką, było nie do uniknięcia".

Gdy we wrześniu sowieci doszli do Wisły, zachowali się zgodnie z przewidywaniami. Do zajęcia Warszawy 17 stycznia 1945 roku na Pradze i w okolicy uruchomili areszty, obozy, urzędy i struktury bezpieczeństwa wystarczające do zniewolenia całego kraju.

W 1945 roku także Kieżuna aresztowali i wywieźli do łagru w Turkmenii. Pierwsze cztery miesiące przeżył tylko co dziesiąty więzień. "Wypad" ważył 53 kilo, chorował na tyfus brzuszny, tyfus plamisty, dystrofię, paraliż i świnkę. Gdy obóz ewakuowano, zostawiono go z niewielką grupą na wymarcie. Bezwładny i obandażowany myślał o samobójstwie, ale powiedział sobie, że nie po to jego koledzy ginęli w Powstaniu. Wytrwał. Był silny jak stal.

Po powrocie do Polski był inwigilowany przez UB, ale ostatecznie skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskał doktorat i habilitację z ekonomii na SGPiS. W latach 80-tych wykładał zarządzanie w Filadelfii i Montrealu, a jako przedstawiciel ONZ nadzorował przemiany w byłych koloniach w Afryce. W latach 90-tych wrócił do kraju, nadal wykładał, wspierał prawicę, otrzymywał odznaczenia i nagrody, a Poczta Polska wypuściła znaczki z jego zdjęciem spod Komendy Policji.

Gdy miał 92 lata ukazały się jego dwie przełomowe książki o sytuacji w kraju: "Drogi i bezdroża polskich przemian" i "Patologia transformacji". To najnowsze przesłania dla Polski, równie fundamentalne jak te z Powstania. Dzięki doświadczeniu w ONZ trafnie ocenił sytuację Polski jako analogiczną do neokolonizacji Afryki przez obcy kapitał. Zauważył: "90% sprzedanych polskich przedsiębiorstw zostało wycenionych przez zagranicznych ekspertów, grubo opłaconych. Wyceny były takie jak w Afryce: 15% realnej wartości. Zwykli Polacy byli jak dzieci, nic nie rozumieli, na wszystko się zgadzali".

Podawane przez niego przykłady były boleśnie precyzyjne: "Choćby Zakłady Produkcji Papieru i Celulozy w Kwidzynie. Były one jedną z licznych inwestycji zaplanowanych w czasach Gierka. Wytwarzały połowę papieru gazetowego w Polsce i były największym w Europie producentem celulozy. Sprzedano je w 1990 r. amerykańskiemu koncernowi International Paper Group. Inwestor zapłacił 120 mln dol. za 80 proc. akcji. Dostał jeszcze za to od rządu kilkuletnie zwolnienie podatkowe. […] Jeden z dyrektorów chwalił się, że polski rząd wydał na zbudowanie fabryki trzy do czterech razy tyle, za ile ją sprzedał. I że za podobną cenę takiej fabryki nie udałoby się dziś kupić nigdzie na świecie. Ten zakład nie był jego zdaniem żadną ruiną, lecz nowoczesnym, zaprojektowanym według zachodnim wzorców przedsięwzięciem".

Witold Kieżun pisał też o innych patologiach postkomunizmu, przez co po raz kolejny w życiu znalazł się na celowniku. W 2014 roku dwaj autorzy w popularnym czasopiśmie okrzyknęli go tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Użyli wielu fachowych terminów i ostrych sformułowań, ale nie podali żadnych dowodów. W kolejnym artykule wyliczyli jedynie nazwy standardowych dokumentów wytworzonych przez SB przy rozpracowywaniu Kieżuna, podobnie jak wielu innych Polaków za granicą (np. kwestionariusze paszportowe, notatki, opinie czy życiorys).

Łącznie doliczyli się 900 stron mających sprawiać wrażenie porażającego materiału dowodowego, ale tylko czterech lub pięciu "doniesień" (nawet nie donosów) podpisanych pseudonimem i żadnego zobowiązania do współpracy. Uznali to za "wiele", ale znowu żadnego dokumentu nie opublikowali. Sami zresztą przyznali, że donosy czasem podpisywali… esbecy.

Wszystko to wyglądało na mistyfikację. Niewykluczone, że autorstwa byłych funkcjonariuszy, którzy z różnych starych akt potrafią dziś "wytworzyć" nowego współpracownika aby rzucić go na pożarcie mediom żądnym sensacji. Dlaczego? To właśnie oni są głównymi beneficjentami patologii transformacji.

Kieżuna wzięli w obronę historycy i dziennikarze, a on sam podsumował po wojskowemu: "Olbrzymia większość to po prostu zwykłe kłamstwo. Że ja jestem tajnym - do cholery ciężkiej - współpracownikiem? Do głowy mi nie przyszło... Oczywiście, co pewien czas wzywali mnie. Ale ja tajny współpracownik? Jeszcze z pseudonimem? Jak zobaczyłem, że jestem TW, chciałem się zastrzelić. Mam jeszcze pistolet. Córka wytrąciła mi go z rąk" (fot. p. A. Grycuk).

Po raz kolejny wytrwał i nadal jest groźny mówiąc o Powstaniu i kolonizacji Polski. Jest silny jak stal. W styczniu skończył 99 lat. Wszystkiego najlepszego Panie Podchorąży!

Marek Gizmajer

„Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wyprowadzić!” – te słynne słowa wypowiedział I Sekretarz PZPR Mieczysław Rakowski na ostatnim XI zjeździe 29 stycznia 1990 r. Dodał: „żegnając się z nią, wcale nie uważam, że kładziemy ją do trumny.” Faktycznie, partię od razu przekształcono w Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej z prezesem A. Kwaśniewskim, który później był prezydentem RP przez 10 lat, i sekretarzem L. Milerem, który był ministrem i premierem przez 9 lat. Sztandar wyprowadzono, władzę zachowano. Dlaczego?

SdRP przejęła majątek PZPR, który po blisko półwiecznych rządach był ogromny i nie został rozliczony (stenogramy i pieniądze wyparowały, spory o nieruchomości trwały latami). Jednak nie o niego chodziło, gra toczyła się o wyższą stawkę.

W latach 80-tych ZSRR przegrywał wyścig technologiczny z wolnym światem, socjalizm Europy Wschodniej bankrutował. W polityce nie ma jednak próżni i w 1985 roku Wojciech Jaruzelski odwiedził w Nowym Jorku Davida Rockefellera. 70-letni miliarder przyjmował go wyjątkowo serdecznie, rozmawiali w cztery oczy a spotkanie oficjalne dotyczyło głównie gospodarki. Nazwano je nawet paktem.

W maju 1988 roku do Polski przyjechał George Soros. Założona przez niego Fundacja Batorego opracowała ustawę o działalności gospodarczej na wzór przedwojennego kodeksu handlowego, która przeszła do historii jako tzw. ustawa Wilczka. Przyjęta przez Sejm 23 grudnia uruchomiła kapitalizm. I to on był stawką.

Problem polegał na tym, że majątek Polaków był państwowy, a po 60 latach totalitaryzmów wiedza na temat wolnego rynku była w społeczeństwie praktycznie zerowa. Prawie nikt nie pamiętał czym jest spółka, akcja, fundusz powierniczy czy giełda. Gdy w latach 90-tych tłumaczono na angielski pierwszą ustawę o papierach wartościowych istniał tylko jeden słownik handlowy wydany w PRL w 1970 roku (fot. Ruiny FSO w Warszawie w 2006, dziś rozebrabne - tomeknguyen).

Stawkę mógł wygrać ten, kto miał wiedzę. W 1989 roku Jeffrey Sachs na prośbę polskiej ambasady w Waszyngtonie przygotował program transformacji gospodarki, który później zrealizował minister finansów Leszek Balcerowicz. Jego podstawą był tzw. Konsens Waszyngtoński, czyli wytyczne ekonomiczne dla odzyskujących wolność kolonii Ameryki Łacińskiej i Afryki. Niestety, celem wytycznych nie było ich wsparcie, tylko przejęcie. Rekolonizacja.

Gdy zatem w Polsce otworzono granice obcy kapitał pod sztandarem prywatyzacji ruszył do szturmu na polską gospodarkę aby robić interesy na własnych warunkach. Zapewniali im to byli towarzysze partyjni, którzy w zamian za swoje usługi zostawali akcjonariuszami i członkami zarządów przejmowanych przedsiębiorstw albo zakładali własne firmy z ich majątku. Tak uwłaszczała się nomenklatura.

Wybuchały afery, kwitła korupcja, zakłady wykupowano za bezcen lub likwidowano (fot. Fabryka Unitry w 2015 - przepstrykany.pl). Identyczne zjawiska miały miejsce w byłych koloniach afrykańskich trzy dekady wcześniej. Nie obyło się bez ofiar. Gabriel Janowski broniący polskich cukrowni był przedstawiany w mediach jako chory psychicznie, Andrzej Lepper napiętnujący w Sejmie złodziejską prywatyzację zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. W 2018 roku zginął tragicznie minister Mieczysław Wilczek.

Dlaczego kapitaliści tak agresywnie przejmowali gospodarkę, która była przestarzała i mało wydajna? Po pierwsze, zdobywali tanią siłę roboczą, a po drugie wiedzieli, że takie gospodarki dzięki niskim kosztom mogą po jakimś czasie stanąć na nogi i podbić rynki. Najlepsze przykłady to Korea i Chiny. Potencjalną konkurencję najlepiej zdusić w zarodku.

Dzięki takiej „prywatyzacji” Polska ma do dziś strukturę państwa neo-kolonialnego, co szczegółowo opisał w książce “Patologia transformacji” prof. Witold Kieżun, dyrektor projektu ONZ modernizacji krajów Afryki Środkowej (fot. Zakłady Ursus w 2018 - szaryburek.pl). Nie mamy własnych finansów, bo na kilkadziesiąt dużych banków tylko w kilku nieznacznie przeważa kapitał rodzimy. Nasz rynek telewizyjny jest kontrolowany przez firmy polskie w jednej trzeciej, a radiowy w jednej czwartej. Prasą zarządza w większości kapitał niemiecki, który do niedawna posiadał wszystkie tytuły lokalne, tygodniki telewizyjne, dwutygodniki i miesięczniki. Nie mamy wielkiego przemysłu, telekomunikacji ani nawet dużych sieci handlowych. FSO, Ursus, Polfa czy Unitra są wspomnieniem, ewentualnie gruntem albo ruiną na sprzedaż. Jest tylko tania siła robocza, która zagranicy przynosi zysk, a sobie utrzymanie do pierwszego i kiepską emeryturę.

Na szczęście, jest też samodzielna myśl gospodarcza, której nie mogliśmy mieć w latach 90-tych po pół wieku zniewolenia. Mechanizmy rynkowe są znane, przedsiębiorcy potrafią walczyć, polskie marki stają się modne. Pod koniec 2020 roku Orlen wykupił od Niemców wydawnictwo Polska Press, czyli 20 z 24 dzienników regionalnych, 120 tygodników lokalnych i 500 serwisów internetowych dla 17,4 mln użytkowników. Odbudowują się polskie stocznie i porty, trwa budowa przekopu Mierzei Wiślanej i Centralnego Portu Lotniczego, rozrastają się szlaki komunikacyjne. Stawką znowu jest przyszłość.

Marek Gizmajer

Historia zna wiele paradoksów. Jednym z nich jest klęska Powstania Styczniowego z 1863 roku będąca ostatecznie fundamentem zwycięstwa w 1918 roku. Józef Piłsudski pisał: „Dla nas, żołnierzy wolnej Polski, powstańcy 1863 roku są i pozostaną ostatnimi żołnierzami Polski walczącej o swą swobodę, pozostaną wzorem wielu cnót żołnierskich, które naśladować będziemy.”

Odzyskanie niepodległości Polski nie byłoby możliwe bez odbudowy siły militarnej. Wolność zawsze krzyżami się mierzy, z czego doskonale zdawał sobie sprawę syn Komisarza Rządu Narodowego w Powstaniu Styczniowym Józef Piłsudski, którego wychowanie i późniejsza droga wojskowa były kontynuacją dzieła powstańczego. Na Syberii, gdzie został zesłany w 1887 roku, poznał zesłańców z Powstania, w tym jednego z przywódców Bronisława Szwarce. Ich wspomnienia stały się impulsem do głębszych studiów nad zrywem niepodległościowym z 1863 roku. Piłsudski zrozumiał, że jego klęska mogła być lekcją prowadzącą do zwycięstwa. Po powrocie z zesłania postanowił ją solidnie odrobić i przerodzić w czyn.

Już w 1909 roku wygłosił cykl wykładów dla Organizacji Bojowej PPS o przygotowaniach do walki zbrojnej, które następnie trzykrotnie opublikował jako samodzielne broszury. Opisał w nich działanie władz Powstania, kwestie podatkowe, uzbrojenie, cele, czynniki społeczne i uwarunkowania międzynarodowe. W 1912 roku ponownie wygłosił wykłady, tym razem dla uczniów kursu oficerskiego „Strzelca”, omawiając szczegółowe zagadnienia militarne i taktyczne. To była już kuźnia kadr dowódczych. W 1914 roku wydał książkę „22 stycznia 1863” jako pierwszy tom w serii „Bojów Polskich”. Była to praca przeznaczona dla szerokiego kręgu odbiorców, łącząca fakty z opisami literackimi. Została wysoko oceniona przez zawodowych historyków. Piłsudski analizował w niej zdarzenia i wyciągał własne wnioski. W następnym roku wygłosił odczyt w Paryżu.

W kręgu jego zainteresowań były także inne powstania i konflikty zbrojne niewielkich oddziałów ze znacznie silniejszymi armiami, np. wojny burskie, powstanie bokserów, powstanie Garibaldiego, a nawet wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych i wojna japońsko-rosyjska z 1905 roku. Co ciekawe, tę ostatnią studiował z podręczników japońskich, choć nie znał tego języka. Wystarczały mu ryciny przedstawiające położenie wojsk. Starał się czytać dzieła w oryginale. Znał francuski, niemiecki i rosyjski. Jego żona wspominała, że zawsze miał przy sobie jakieś książki. Starał się znaleźć klucz do zwycięstwa Dawida nad Goliatem. I znalazł (il. Powstaniec weteran Walenty Bętkowski w 1929 r., kolorował p. Mikołaj Kaczmarek).

Przez kilka lat I wojny światowej wcielał w życie wiedzę zgromadzoną podczas studiów nad Powstaniem Styczniowym i innymi konfliktami.

Pierwsza Kompania Kadrowa ruszyła w bój 6 sierpnia 1914, dokładnie 50 lat i 1 dzień po straceniu ostatniego dowódcy Powstania Romualda Traugutta. Towarzyszyła jej odezwa Rządu Narodowego wzorowana na odezwie z 1863 roku (Powstaniec Styczniowy - podporucznik Paweł Kozieł, kolor p. Mirosław Szponar).

Piłsudski odrobił lekcje solidnie, klęska 1863 faktycznie przeobraziła się w zwycięstwo 1918. Po odzyskaniu niepodległości specjalna komisja przyznała prawa weterana 3644 wciąż żyjącym Powstańcom. Rozkazem Marszałka włączono ich w szeregi Wojska Polskiego. Gdy w 1919 roku wznowiono kapitułę Orderu Virtuti Militari odznaczono ich jako pierwszych. Otrzymali też żołd i mundury w kolorze fioletowym. Wojskowi nawet wyższych stopni pierwsi oddawali im honory. Otaczał ich powszechny szacunek. W Warszawie uruchomiono dla nich wzorowe schronisko św. Teresy. W XX-leciu Piłsudski nadal wygłaszał przemówienia i odczyty podkreślające znaczenie Powstania.

W 1933 roku wszystkim żyjącym 365 weteranom przyznano Krzyże Niepodległości. Obchodów 75 rocznicy w 1938 roku doczekało 52 Powstańców. W ich imieniu przemówił Mamert Vandalli, który zmarł w 1942 roku w wieku 97 lat. Ostatni Powstaniec Antoni Suss zmarł w 1946 roku w wieku 102 lat (Obaj na fotografii z 1939 roku). Czy to koniec powstańczej epopei? Dziś pojawia się coraz więcej udoskonalonych cyfrowo, kolorowych fotografii Powstańców. Patrzą na nas jak żywi. Czyżby znów mieli nam coś do powiedzenia?

Marek Gizmajer

W PRL 17 stycznia celebrowano jako dzień wyzwolenia Warszawy przez Armię Czerwoną w 1945 roku. Organizowano uroczystości i akademie, składano wieńce pod „pomnikami wdzięczności”. Czy rzeczywiście tego dnia doszło do wyzwolenia? Niemcy wycofali się z doszczętnie zniszczonego miasta, które Sowieci opanowali w kilka godzin. W gruzach ukrywało się do 2000 osób, „warszawskich Robinsonów”.

19 stycznia 1945 roku w odgruzowanych Alejach Jerozolimskich obok ruin Dworca Głównego miała miejsce defilada wyzwolicieli z udziałem 1 Armii WP, a już 24 stycznia Beria donosił Stalinowi o skierowaniu do Warszawy wojsk NKWD „w celu zaprowadzenia należytego porządku”. Wyjaśniał: „Działają grupy operacyjne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oraz czekistów celem wykrycia i aresztowania kierownictwa Komendy Głównej AK, NSZ i innych podziemnych partii politycznych”.

W PRL podczas styczniowych uroczystości nawet nie wolno było zastanawiać się nad tym, że Armia Czerwona zajmowała prawobrzeżną Warszawę przez cztery miesiące i czymś musiała się tam zajmować. W połowie września 1944 roku front ustabilizował się. Niemcy po spacyfikowaniu Powstania, masakrze ludności i rabunku mienia (wywieziono 20-40 tysięcy wagonów dóbr) systematycznie burzyli i palili lewobrzeżne miasto. W tym samym czasie pod drugiej stronie Wisły sowieccy i polscy komuniści równie systematycznie zakładali urzędy terroru i pacyfikowali resztki polskiego ruchu oporu. Dwaj agresorzy zawarli kilkumiesięczny nieformalny rozejm aby unicestwić naszą stolicę. Różnica polega na tym, że po wojnie zbrodnie Niemców badano i propagowano przez kilkadziesiąt lat, natomiast zbrodni Rosjan do dziś nie sposób oszacować.

Wymownym symbolem zniewolenia Warszawy przez Sowietów, które rozpoczęło się już cztery miesiące przed symboliczną defiladą w Alejach, stał się pierwszy powojenny pomnik, słynni „czterej śpiący” na Placu Wileńskim. Nigdy nie dowiemy się, czy ta zbieżność liczby cztery jest przypadkowa. Koncepcję „dzieła” opracował niezidentyfikowany do dziś oficer Armii Czerwonej, zaś odsłonięcia dokonał Bolesław Bierut w listopadzie 1945 roku. Widniał na nim napis po polsku i po rosyjsku „Chwała bohaterom Armii Czerwonej” a oficjalna nazwa brzmiała Pomnik Braterstwa Broni (fot. Wikipedia).

Symbolika pomnika była wielowarstwowa, ale jednoznaczna. Trzej żołnierze radzieccy atakowali, byli dynamiczni, heroiczni. Górowali nad całością. To zwycięzcy. Pod nimi biernie stało czterech żołnierzy polskich ze spuszczonymi głowami. To pokonani, w najlepszym razie wartownicy nowego porządku. Symbolem zniewolenia był sam cokół. Istniał już przed wojną i był przeznaczony dla pomnika ks. Ignacego Skorupki, bohatera wojny z 1920 roku, który miał stanąć dokładnie w tym samym miejscu. Ćwierć wieku później Sowieci ukradli symbol naszego zwycięstwa i „przerobili” na swój.

Miejsce monumentu jest symboliczne także dlatego, że stał w samym centrum stalinowskiego systemu represji. Tuż obok niego miały swoje siedziby władze nowej Polski – Krajowa Rada Narodowa i Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej – dwieście metrów dalej nadzorująca je ambasada ZSRS, a w promieniu kilkuset metrów kolejno: Miejski Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, areszt Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, Więzienie Karno-Śledcze nr III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (słynące z okrucieństwa tzw. Toledo), Kwatera Główna NKWD w Polsce, Trybunał Wojenny Armii Czerwonej, Komenda Miasta, kilka jednostek NKWD i dowództwa Armii Czerwonej. Niektóre funkcjonowały do 1956 roku. Ponieważ historię piszą zwycięzcy, liczby zakatowanych tam Polaków nigdy nie udało się ustalić. IPN wciąż prowadzi prace badawcze, a w Internecie można obejrzeć przejmujący film IPN TV „Na co patrzyli czterej śpiący?”

Gdy zatem w lewobrzeżnej Warszawie trwało jeszcze Powstanie, na Pradze Sowieci wprowadzali terrorem swój ustrój istniejący pół wieku. Pomnik nieistniejącego braterstwa był symbolem zniewolenia nie tylko Warszawy, ale i całej Polski. Zdemontowano go dopiero w 1992 roku, choć spadkobiercy reżimu walczyli o jego przywrócenie jeszcze ponad dwadzieścia lat. Przegrali dopiero w 2015 roku trochę przypadkiem - zbudowano tu stację warszawskiego metra.

Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy życzy swoim Członkom i Sympatykom - by Nowy Rok przyniósł wszystkim zdrowie i powrót do spokojnego, bezpiecznego codziennego życia.

W 2021 Roku - ROKU KARDYNAŁA STEFANA WYSZYŃSKIEGO - powróćmy do Jego wskazań, głębi mądrości w wierze i miłości Ojczyzny.

Zarząd Główny KSD

Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy prezentuje pierwszy, i jak dotychczas jedyny polski przekład jedynego przemówienia Donalda Trumpa poświęconego wyłącznie amerykańskim wyborom 3 listopada 2020, całkowicie przemilczanego przez główne media, nigdzie nie transmitowanego, krążącego po Internecie we fragmentach. Upubliczniła je w całości dopiero 2 grudnia lokalna stacja Kusi News z San Diego: https://www.youtube.com/watch?v=2feCeWjTmBc

Orędzie Donalda Trumpa

To może być najważniejsze przemówienie, jakie kiedykolwiek wygłosiłem. Chcę przedstawić nasze obecne działania ujawniające gigantyczne oszustwa i nieprawidłowości, do których doszło podczas żałośnie długich wyborów 3.11. Zwykle mieliśmy tzw. dzień wyborów. Teraz mamy dni, tygodnie i miesiące wyborów oraz dużo zła w tym absurdalnym czasie, w którym praktycznie niczego nie trzeba było wykazać aby skorzystać z naszego największego przywileju – prawa głosu.

Jako prezydent nie mam obowiązku ważniejszego od obrony praw i Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Z tej przyczyny zamierzam bronić naszego systemu wyborczego, który obecnie został w skoordynowany sposób zaatakowany z wielu stron.

W miesiącach poprzedzających wybory prezydenckie ostrzegano nas przed zbyt wczesnym ogłoszeniem zwycięstwa. Wciąż słyszeliśmy, że wskazanie zwycięzcy, policzenie głosów zaocznych i weryfikacja wyników potrwają tygodnie, jeśli nie miesiące. Mojemu przeciwnikowi mówiono, żeby trzymał się z daleka od wyborów: „nie prowadź kampanii, nie jesteś potrzebny, mamy co trzeba, wybory są załatwione.” Faktycznie zachowywano się tak, jakby wynik był już znany, jakby go ustawiono. I pewnie tak było. To bardzo smutne dla naszego kraju. I bardzo obce. Po wyborach widzieliśmy skoordynowane dyskredytowanie zwycięzcy, choć w wielu kluczowych stanach liczono jeszcze głosy i nie można zakłócać procesu konstytucyjnego.

Zamierzamy bronić uczciwości głosowania, tak aby każdy legalny głos został policzony, a żaden nielegalny nie policzony. Nie chodzi tylko o szacunek dla 74 milionów Amerykanów, którzy głosowali na mnie. Chodzi o to, aby Amerykanie mieli zaufanie do tych wyborów i do wszystkich następnych.

Dziś ujawnię szczegóły niektórych szokujących nieprawidłowości, nadużyć i fałszerstw ujawnionych w ostatnich tygodniach. Zanim jednak przedstawię tylko niewielką część dowodów, a jest ich mnóstwo, chciałbym wyjaśnić zdeprawowany system głosowania, który Demokraci systematycznie wprowadzali aby manipulować głosami, zwłaszcza w stanach niezdecydowanych, w których musieli wygrać. Nie wiedzieli tylko, że będzie to strasznie trudne, ponieważ prowadziliśmy w każdym z tych stanów większością, której nie przewidzieli.

Już od dawna wiadomo, że maszyna polityczna Demokratów była zaangażowana w fałszowanie wyborów w Detroit, Filadelfii, Milwaukee, Atlancie i wielu innych miejscach. W tym roku zmieniło się tyle, że Demokraci przeforsowali wydrukowanie dziesiątek milionów kart do głosowania i wysłanie ich pocztą nieznanym odbiorcom, praktycznie bez żadnych zabezpieczeń. Spowodowało to fałszerstwa i nadużycia o skali, która dotychczas nie miała miejsca. Pod pretekstem pandemii demokratyczni politycy i sędziowie drastycznie zmienili procedury wyborcze w ostatnich miesiącach, a niekiedy tygodniach przed wyborami 03.11. Bardzo rzadko uczestniczyły w tym stanowe władze prawodawcze, choć zgodnie z Konstytucją są do tego zobowiązane. Naprawdę rzadko, co będzie można zobaczyć w miarę wnoszenia naszych pozwów.

To wszystko jest absolutnie niezgodne z Konstytucją nawet pod względem prawnym. Wiele stanów, takich jak Newada i Kalifornia, wysłało miliony kart do głosowania wszystkim osobom ze spisów wyborców, niezależnie od tego, czy wnioskowały o te karty, czy nie, albo czy były żyjące, czy zmarłe. Inne stany, takie jak Michigan, Minnesota i Wisconsin, w trakcie roku wyborczego wprowadziły powszechne głosowanie zaoczne i wysłały formularze wniosku o udział w wyborach wszystkim wyborcom ze wszystkich spisów, bez względu na to, kim te osoby były.

Ta kolosalna ekspansja głosowania korespondencyjnego otworzyła szeroką drogę do gigantycznego oszustwa. Powszechnie wiadomo, że spisy wyborców są pełne osób nieuprawnionych do głosowania, w tym osób, które zmarły, wyprowadziły się ze stanu albo nawet nie posiadają obywatelstwa naszego kraju. W ewidencji roi się od błędów, złych adresów, podwójnych wpisów i wielu innych rzeczy. Nikomu to jednak nie przeszkadzało.

W dziesiątkach hrabstw głównych stanów niezdecydowanych zarejestrowano w spisach więcej wyborców niż liczba pełnoletnich mieszkańców. Tak było w 67 hrabstwach w stanie Michigan. Komisja wyborcza stanu Wisconsin nie potrafiła potwierdzić miejsca zamieszkania 100 tysięcy osób, ale wielokrotnie odmawiała usunięcia ich ze spisu przed wyborami. Wiedziała dlaczego to robi. Nikt inny nie wiedział. Ja wiedziałem, że to nielegalni wyborcy. To kpina, że w roku 2020 nie mamy możliwości weryfikacji uprawnień osób głosujących w tak ważnych wyborach, ani możliwości ustalenia kim są, czy mieszkają w stanie i czy w ogóle są obywatelami USA.

Co więcej, we wszystkich stanach niezdecydowanych doszło do procentowej przewagi mojego przeciwnika wskutek zwykłego oszustwa – znacznego zwiększenia liczby głosów ponad próg potrzebny do odwrócenia wyniku. Na przykład w Wisconsin, gdzie zdecydowanie prowadziliśmy w wieczór wyborczy, ostatecznie jakimś cudem przegraliśmy 40 tysiącami głosów. Naszą ogromną przewagę widać na wykresie zliczania głosów. O godzinie 3:42 rano nagle pojawia się lawina głosów prawie wyłącznie na Bidena. Do dzisiaj wszyscy próbują zrozumieć, skąd się wzięła. Moje wielkie zwycięstwo zamieniło się w niewielką porażkę dokładnie o 3:42. Porażające. Podobnych przypadków jest więcej. Znacznie więcej niż te tysiące potrzebne do odwrócenia jednego stanu.

Jeśli mamy rację mówiąc o fałszerstwie, Joe Biden nie może być prezydentem. Mówimy o setkach tysięcy głosów. Mówimy o skali nieznanej w historii. Tam, gdzie przegraliśmy kilkoma tysiącami głosów, później odkryliśmy 20 tysięcy, 50 tysięcy, 100 tysięcy, czy 200 tysięcy głosów wątpliwych albo sfałszowanych. Są wśród nich głosy, których nie mogli zobaczyć republikańscy mężowie zaufania, bo nie wpuszczono ich do budynku.

Dowodów fałszerstwa dostarczają sami ludzie, którzy zwyczajnie poszli głosować 3 listopada. Wszyscy byli podekscytowani wyborami, byli szczęśliwi i dumni, że są obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki. Weszli do lokalu żeby oddać głos i usłyszeli, że nie mogą, bo już zagłosowali korespondencyjnie i komisja otrzymała ich głos. Nie wiedzieli co robić. Nie mieli do kogo się zwrócić. Większość po prostu wyszła przekonana, że to dziwne. Wielu skarżyło się. Często wypełniali kartę do głosowania warunkowego, która potem prawie nigdy nie była wykorzystywana, ale praktycznie w każdym przypadku była głosem na Trumpa. Tacy ludzie odeszli czując niepokój i tracąc szacunek dla naszego ustroju. Zdarzyło się to dziesiątki tysięcy razy w całym kraju. Oto jak zdesperowani byli Demokraci. Wysyłali karty do ludzi nawet nie wiedząc, czy się pojawią, a jeśli się pojawili, mówili im „przykro nam, już zagłosowaliście.”

Na samym szczycie tego wszystkiego mamy bardzo podejrzaną firmę informatyczną obsługującą wybory. Nazywa się Dominion. W jej urządzeniach można wprowadzić kod albo zmienić chip, tak aby po naciśnięciu przycisku na Trumpa głos poszedł na Bidena. Cóż to za system! Musimy wrócić do głosowania papierowego. Może zajmuje więcej czasu, ale tylko system papierowy jest bezpieczny, a nie system, którego nikt nie rozumie, w wielu przypadkach nawet jego obsługa, choć niestety teraz okazuje się, że niektórzy rozumieją zbyt dobrze.

Tylko w jednym hrabstwie w Michigan, które korzystało z Dominion Systems, wykryto około 6.000 głosów na Trumpa przekierowanych do Bidena. To tylko wierzchołek góry lodowej. Ten przypadek wychwyciliśmy. Ilu nie wychwyciliśmy? Czy w całym kraju są ich setki? Tysiące? Tu nam się poszczęściło. Nazwali to usterką systemu. Tamtego wieczora odkryliśmy wiele usterek.

96% darowizn politycznych firmy Dominion otrzymali Demokraci. Nic dziwnego. Mówiąc szczerze, jeśli przyjrzymy się, kto tę firmę prowadzi, kto nią zarządza, kto jest właścicielem (tego nie wiemy), gdzie liczone są głosy (naszym zdaniem za granicą, a nie w Stanach Zjednoczonych) – Dominion to katastrofa. Władze wyborcze Teksasu wielokrotnie blokowały wprowadzenie Dominion Systems obawiając się nieprawidłowości, zagrożeń, wadliwości i fałszerstw.

Każdy okręg korzystający z Dominion Systems musi być dokładnie skontrolowany i sprawdzony. Nie tylko na przyszłość. Obecnie martwimy się o teraźniejszość i o to, co się stało z wyborami, które wygraliśmy bez żadnych wątpliwości. Pod moim kierownictwem Republikanie wygrali prawie we wszystkich stanowych Izbach Reprezentantów, czego nawet nie oczekiwaliśmy. Zdobyliśmy o 16 miejsc więcej w Kongresie, choć wyniki obliczano przez dwa tygodnie i nikt nie wiedział, co się dzieje z 9 miejscami. Taki był bałagan. Republikanie mieli wiele stracić, ale zyskali.

Przed nami jeszcze bardzo ważne wybory, w których okaże się, czy Republikanie mają Senat. David Pardue i Kelly Loeffler to wspaniali ludzie. Niestety, Georgia używa tego potwornego systemu Dominion i już wiadomo, że do komisji wpłynęły setki tysięcy wniosków o głosowanie zaoczne. Setki tysięcy. Sprawdźcie, czyje to wnioski. Będziemy patrzeć na ręce temu stanowi jak nigdy dotąd, ponieważ musimy wygrać tu dwa miejsca w Senacie.

Odnieśliśmy ogromy sukces w Izbie Reprezentantów i Senacie, nieoczekiwany w całym kraju i w Waszyngtonie, więc jest statystycznie niemożliwe, aby ten, kto przewodniczył kampanii, czyli ja, przegrał. W prawdziwych wyborach, a nie w takich, które odebrały nam 17 punktów w Wisconsin, gdzie rzeczywiście wygraliśmy, albo odebrały 4-5 punktów na Floridzie, gdzie wygraliśmy wieloma punktami, albo odebrały nawet w Teksasie, gdzie też wygraliśmy zdecydowanie.

Chodzi nam nie o takie wybory, ale o prawdziwe, uczciwe i wiarygodne. Trudno zrozumieć coś, co nie wydarzyło się nigdy dotychczas: poprowadziłeś kraj do zwycięstwa i jako jedyny przegrałeś. To niemożliwe. Spiker Izby Reprezentantów pewnego stanu powiedział mi: „Sądziłem, że stracę mandat, ale dzięki panu i dzięki wspaniałej kampanii odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. Każdy też wie, że był pan o wiele popularniejszy niż ja, a jednak dostałem więcej głosów niż pan. To niemożliwe, coś jest nie tak.” Powiem wam, co jest nie tak: sfałszowane wybory. Przykładem jest Michigan, gdzie o 3.41 rano nagle wyskakuje ogromna liczba 149.772 dodatkowych głosów.

Ostatnio ponownie liczone są głosy w Georgii, ale to bez znaczenia, bo nie są sprawdzane ich podpisy. Bez tego niczego się nie ustali, ale sekretarz stanu i gubernator nie dopuścili do sprawdzenia podpisów. Dlaczego? Musicie ich zapytać. Bez porównania podpisów nie ma sensu liczyć, choć i bez tego wykryto tysiące i kolejne tysiące głosów kompletnie nieważnych. Wszystkie na Joe Bidena. Wykryto nawet w tym liczeniu bez sensu. Zgodnie z prawem musi dojść do ponownego liczenia, ale ma ono sens tylko jeśli sprawdza się podpisy. W przeciwnym razie sprawdza się tę samą nieuczciwość. Najważniejsze są podpisy na kopertach. Kiedy porównamy je z podpisami z poprzednich wyborów odkryjemy, że teraz wiele tysięcy głosów podpisano nielegalnie.

Demokraci ustawili te wybory od samego początku. Użyli pandemii, czasem zwanej chińskim wirusem, jako pretekstu do wysyłania dziesiątek milionów kart do głosowania, które ostatecznie doprowadziły do dużej część fałszerstwa. Fałszerstwo to obserwuje cały świat i w tej chwili nikt nie cieszy się bardziej niż Chiny.

Wielu ludzi otrzymało po 2, 3 i 4 karty do głosowania. Tysiące wysłano zmarłym. Są jeszcze gorsze przypadki, w których zmarli wysłali wniosek o formularz, a potem głosowali. Przeszli całą procedurę, choć niektórzy nie żyją od 25 lat.

Miliony głosów oddano nielegalnie w samych tylko stanach niezdecydowanych. Skoro tak, to w każdym z nich trzeba zmienić wynik, i to natychmiast. Czasem słyszę, że to przesada. Więc mamy wybrać prezydenta fałszywymi głosami? Nie. Trzeba zmienić wynik. Wszyscy to wiedzą. Niektórzy widzieli dowody, ale nie chcą o nich rozmawiać.

Te wybory to klęska, totalna katastrofa. My to jednak udowodnimy i mamy nadzieję, że sądy, a zwłaszcza Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, zrobią to co jest słuszne dla naszego kraju, ponieważ nasz kraj nie może żyć z takimi wyborami.

A może nic nie powinniśmy robić tylko poczekać do następnych? Nie. Trzeba wyciągać lekcje z przeszłości. Nie możemy dopuszczać do takich rzeczy. Być może trzeba będzie głosować jeszcze raz, choć ja uważam, że nie tędy droga, bo jeśli wykażemy głosy bezprawne i nieważne łatwo wygram we wszystkich stanach niezdecydowanych, tak jak wygrałem o 10ej wieczorem w dniu wyborów. Nie zamierzamy wykazać 25, 50 czy 100 głosów nieważnych lub fałszywych, które nie zmienią wyniku stanowego. Wykażemy setki tysięcy, znacznie więcej niż nam potrzeba, znacznie więcej niż margines, znacznie więcej niż wymóg prawny.

Możemy wielokrotnie wykazywać to, co jest potrzebne do wygrania w każdym stanie. Media o tym wiedzą, ale nie chcą relacjonować. Nie chcą się tym w ogóle zajmować, bo twierdzą, że znają wynik. To, co teraz mówię, będzie wyśmiewane i dyskredytowane, ale to nic nie szkodzi. Działam dalej, bo reprezentuję 74 miliony ludzi, ale też wszystkich tych, którzy na mnie nie głosowali.

Oszustwo wyborów korespondencyjnych jest finałem czteroletnich zabiegów o odwrócenie wyniku wyborów z 2016 roku, po których przeżyłem piekło na ziemi. Nasi przeciwnicy raz za razem udowadniali, że są gotowi powiedzieć i zrobić wszystko aby odzyskać władzę. Skorumpowane układy rejestrujące zmarłych wyborców i zwożące pudła z głosami to ci sami ludzie, którzy robili jeden szwindel za drugim przez cztery lata. Oni zwalczają nasz ruch, bo my postawiliśmy Amerykę na pierwszym miejscu. Dla nich Ameryka nie jest na pierwszym miejscu. My zwracamy władzę narodowi amerykańskiemu, a oni chcą władzy dla siebie. I chcą robić pieniądze. Dlatego nie chcą, żebym był waszym prezydentem.

Gdy ogłosiłem, że kandyduję na prezydenta, a zaraz potem wygrałem republikańskie prawybory, natychmiast wszczęto przeciwko mnie śledztwa, które trwały nieprzerwanie cztery lata. Wygrałem wszystkie. Poradziłem sobie z każdym. Moje rzekome powiązania z Rosją, naciągany impeachment i wiele innych. Robert Mueller wydał 48 milionów dolarów podatników na śledztwo przeciwko mnie trwające 2,5 roku. Wystawił ponad 2800 wezwań, wykonał prawie 500 nakazów rewizji, wydał 230 wniosków o zapis rozmów i przesłuchał 500 świadków, wszystko żeby mnie dopaść. Na końcu okazało się, że nie było żadnych powiązań z Rosją. Nigdy. Senator Marco Rubio, szef senackiej komisji ds. służb specjalnych, oświadczył, że Senat nie znalazł żadnych dowodów na jakiekolwiek powiązania kandydata Donalda Trumpa albo jego współpracowników z rosyjskim rządem. Dziękuję Senatorowi Rubio za to oświadczenie.

Teraz słyszę, że ci sami ludzie, którym nie udało się dopaść mnie w Waszyngtonie, wysłali wszystkie możliwe informacje do Nowego Jorku, żeby dopaść mnie tam. I tak w kółko, bez przerwy. Za 48 milionów dolarów można prześwietlić zeznania podatkowe, można prześwietlić wszystko. Prokurator Generalny Nowego Jorku, który niedawno ubiegał się o stanowisko, nie znając mnie osobiście powiedział w swojej kampanii: „Połączymy siły z wymiarem sprawiedliwości i innymi prokuratorami generalnymi w kraju aby pozbawić tego prezydenta urzędu. Wszyscy muszą zrozumieć, że dni Donalda Trumpa są policzone.”

Wszystko mi już dokładnie prześwietlili. Pewien mój znajomy, bardzo inteligentny, powiedział, że pewnie wiem więcej niż ktokolwiek inny i pewnie byłem prześwietlany bardziej niż ktokolwiek inny, ale jeśli wyszedłem z czystym zaświadczeniem lekarskim to chyba jestem najczystszym człowiekiem w tym kraju. Wszędzie jestem ścigany przez potężne siły, w Waszyngtonie, Nowym Jorku i gdzie tylko się da, ale tak naprawdę oni wcale nie chcą dorwać mnie, tylko nas. Nie możemy im na to pozwolić.

Niektórzy ludzie w obecnej administracji, na szczęście nie wszyscy, byli nękani i oczerniani, aż po prostu znikali. Nikt nie wie co się z nimi stało, dlaczego nie działają i nie angażują się, choć jest tyle do zrobienia, choć nieprawość kwitnie. Po prostu nie wytrzymali. Demokraci grozili im odwołaniem i szykanowali, choć to dobrzy ludzie. Niedawno strasznie nękali nawet Szefową GSA.

Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Przyłapaliśmy Comey’a, przyłapaliśmy McCabe’a, przyłapaliśmy wielu. Mogą ścigać mnie przed wyborami ile chcą. Ciągle nie mogę się doczekać raportu od człowieka nazwiskiem Durham, z którym nigdy się nie spotkałem ani nie rozmawiałem. Pan Durham jakoś nie ściga innych przed wyborami i nie wiadomo, czy kiedykolwiek zrobi jakiś raport.

Więc jeśli przyjrzymy się kłamstwom, przeciekom i bezprawnym działaniom tak wielu ludzi, a także ich żądzy zniszczenia prezydenta USA, coś musimy zrobić. Najgorsze jest dla mnie tłumaczenie, dlaczego nic się nie robi z tymi, których przyłapano, np. na szpiegowaniu mojej kampanii. Coś takiego stało po raz pierwszy i nigdy więcej nie powinno się przydarzyć prezydentowi USA.

Teraz wystarczy obserwować przesłuchania, żeby przekonać się, że dowody sfałszowania wyborów, które zebraliśmy w ostatnich tygodniach, są przytłaczające. Wielu to potwierdza, ale jednak uważa, że jest za późno na zmianę procedur i wyników. W rzeczywistości jest dużo czasu na wskazanie prawdziwego zwycięzcy wyborów i właśnie o to walczymy. Jednak bez względu na to, czy nam się uda, jeśli widać oszustwo, sfałszowane głosy albo zdecydowanie za dużo głosów, nie można pozwolić na kradzież wyborów.

W całym kraju mają miejsce demonstracje pod hasłem „Stop kradzieży”. Żeby zrozumieć, w jaki sposób zablokujemy to fałszerstwo, trzeba zrozumieć problem głosowania korespondencyjnego. Pensylwania, Michigan, Nevada, Georgia, Arizona i większość innych stanów pozwoliły na głosowanie zaocznie bez okazania dowodu tożsamości. Głosowanie odbyło się całkowicie w systemie bez jakiejkolwiek identyfikacji. Większość Amerykanów była zaskoczona np. tym, że nie sprawdzano obywatelstwa USA jako warunku głosowania w wyborach federalnych.

To narodowa hańba. Żadne rozwinięte państwo nie organizuje wyborów w ten sposób. Wiele krajów europejskich wprowadziło poważne zabezpieczenia właśnie w głosowaniu korespondencyjnym, ponieważ dostrzegło niemal nieograniczone możliwości fałszerstwa. 40 spośród 42 krajów europejskich wprowadziło całkowity zakaz głosowania zaocznego przez osoby mieszkające na terenie kraju, natomiast dla tych, którzy muszą głosować w ten sposób, wprowadziło obowiązek jednoznacznego wykazania tożsamości.

Demokraci wprowadzili powszechne głosowanie korespondencyjne, a jednocześnie gorączkowo pracowali nad likwidacją zabezpieczeń przed fałszerstwem, takich jak weryfikacja podpisu, miejsca zamieszkania i tożsamości wyborcy. Trudno w to uwierzyć, ale nawet potwierdzenie obywatelstwa stało się niepotrzebne.

To nie są działania ludzi, którzy chcą uczciwych wyborów. To są działania ludzi, którzy chcą ukraść wybory, którzy zamierzają doprowadzić do oszustwa. Jedyna logiczna przyczyna, dla której blokuje się racjonalne środki weryfikacji faktycznego prawa głosu, to chęć fałszerstwa.

Amerykanie muszą zrozumieć, że te destrukcyjne zmiany naszych przepisów wyborczych nie były niezbędną reakcją na pandemię. Pandemia po prostu stała się dla Demokratów pretekstem do zrobienia czegoś, co próbowali zrobić przez wiele lat. Już pierwsza ustawa, którą zgłosili w Izbie Reprezentantów kiedy Nancy Pelosi została spikerem, była próbą usankcjonowania powszechnego głosowania korespondencyjnego i eliminacji niezbędnego zabezpieczenia, jakim jest tożsamość wyborcy. Drastyczna erozja integralności naszych wyborów stała się dla Demokratów absolutnym priorytetem z prostej przyczyny - oni chcieli ukraść wybory prezydenckie 2020.

Ich zabiegi o wprowadzenie powszechnego głosowania korespondencyjnego otworzyły drogę do systematycznego i masowego fałszowania tych wyborów. W hrabstwach Filadelfia i Allegheny w Pensylwanii ogromne ilości głosów korespondencyjnych i zaocznych przetwarzano nielegalnie w tajemnicy, bez naszych mężów zaufania. Nie pozwolono im uczestniczyć, czy przebywać w tym samym pomieszczeniu, wyrzucano ich nawet z budynku żeby nie mogli zobaczyć co dzieje się w środku, bo okien nie było albo były zasłonięte. Demokraci złożyli nawet wniosek do Sądu Najwyższego Pensylwanii o wykluczenie mężów zaufania.

Jest tylko jedna sensowna przyczyna, dla której zdeprawowana maszyna polityczna Demokratów sprzeciwiała się transparentności liczenia głosów. Oni wiedzą, że ukrywają proceder nielegalny. To oczywiste. To straszna, niewybaczalna i nieodwracalna szkoda wyrządzona wyborom. Bezprecedensowa praktyka wykluczenia naszych mężów zaufania, czyli obserwatorów, miała miejsce w miastach rządzonych przez Demokratów w kluczowych stanach na terenie całego kraju.

A teraz tylko kilka dodatkowych faktów, które odkryliśmy. Do wielu wyborców w całej Pensylwanii wysłano pocztą po dwie karty do głosowania albo nawet więcej. Karty wysłano też do osób, które tego nie żądały. Wiele nie wiedziało, co z nimi zrobić. Dziwnym zbiegiem okoliczności prawie wszyscy byli Demokratami. W Hrabstwie Fayette wielu wyborców otrzymało karty już wypełnione. Nie rozumieli tego. W Hrabstwie Montgomery mężowie zaufania słyszeli jak niezarejestrowanym wyborcom radzono przyjść później i spróbować zagłosować pod innym nazwiskiem.

Dziesiątki tysięcy wyborców w Pensylwanii traktowano w różny sposób, zależnie od tego, czy byli Republikanami, czy Demokratami. W niektórych okręgach Demokratów wyborcom oddającym głosy z błędami sugerowano korektę, podczas gdy w okręgach Republikanów, a zwłaszcza wyborcom republikańskim, nie sugerowano, co otwarcie narusza klauzulę równej ochrony Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Jeśli jesteś Demokratą, poprawimy twój głos jak trzeba. Jeśli jesteś Republikaninem, nawet nie próbuj.

W Michigan pracownica urzędu miasta Detroit była świadkiem, jak inni pracownicy instruowali wyborców jak głosować na Demokratów i patrzyli na kogo głosują, naruszając prawo i świętość głosu tajnego. Nie wolno tego robić. Ta sama pracownica zeznała, że sama została poinstruowana, aby nie żądać dowodów tożsamości i nie sprawdzać podpisów. Kazano jej także bezprawnie antydatować bardzo dużo głosów otrzymanych po terminie. Ocenia, że razem z wieloma innymi pracownikami antydatowali wiele tysięcy głosów. To wszystko jest niezgodne z Konstytucją.

Inni świadkowie w Detroit widzieli, jak członkowie komisji wyborczej wielokrotnie liczyli pliki tych samych głosów albo nielegalnie kopiowali głosy. Pewien mąż zaufania zeznał, że widział dużą ilość pudeł z głosami z tym samym podpisem. Inny mąż zaufania w Hrabstwie Wayne zauważył ogromną liczbę głosów nieważnych z powodu niedokładnej rejestracji wyborcy, a potem był świadkiem, jak członkowie komisji wprowadzali do systemu np. fałszywe daty urodzenia aby te głosy nielegalnie policzyć. Świadkowie zeznali też, że po tym, jak komisje wyborcze ogłosiły odbiór ostatniego głosu zaocznego, dowożono partie dziesiątek kolejnych tysięcy głosów, wiele bez kopert, wszystkie na Demokratów. Świadkowie podpisali swoje zeznania pod przysięgą, czyli za kłamstwo grozi im więzienie.

W Wisconsin rekordową liczbę wyborców skategoryzowano jako bezterminowo ograniczonych, czyli o statusie osób niepełnosprawnych lub starszych, od których nie wymaga się okazania dowodu tożsamości. W zeszłym roku w całym stanie status ten przysługiwał ok. 70 tysiącom osób. W tym roku liczba ta w cudowny sposób urosła do prawie 250 tysięcy. Pracownicy komisji w hrabstwach Milwaukee i Wayne, dwóch najbardziej skorumpowanych miejscach naszego kraju, nakłaniali obywateli do rejestracji tego statusu. Stworzyli rejestr na poziomie, który nie istnieje.

W Wisconsin było około 70 tysięcy głosów korespondencyjnych ale bez wniosków o te głosy, wymaganych przez prawo. W Georgii dziewięciu mężów zaufania widziało ogromną liczbę głosów bez zabrudzeń i typowych znaków wskazujących na przysłanie w kopertach zgodnie z wymaganiami. Obserwatorka w Hrabstwie Fulton oceniła, że ok. 98% ogromnej liczby tych dziwnie świeżych głosów było na Bidena. Bardzo dziwna ilość.

Ponadto, wiele tygodni po wyborach w hrabstwach Floyd, Fayette i Walton odkryto tysiące niepoliczonych głosów prawie wyłącznie na Trumpa. W Detroit widzieliśmy wielki konflikt i straszny sposób, w jaki potraktowano dwóch republikańskich członków komisji, którzy nie chcieli zatwierdzić wyniku, ponieważ bilans głosów nie zgadzał się w 71% okręgów, a do tego oddano więcej głosów niż wyborców. Były ich tysiące. Nietrudno się domyślić, co to znaczy.

W Arizonie wyborcom głosującym osobiście, których głos maszyna licząca uznawała za błędny, mówiono, żeby nacisnęli guzik, co powodowało, że ich głos nie był liczony. Także w Arizonie prokurator generalny oświadczył, że głosy korespondencyjne były wykradane ze skrzynek i przepały jak kamień w wodę.

W Hrabstwie Clark w Newadzie, gdzie mieszka większość wyborców stanu, normy porównywania podpisów przez urządzenie weryfikujące zostały celowo obniżone, aby uwzględnić głosy, które nigdy by nie przeszły. To urządzenie ustawiono na najniższym poziomie. Aby to sprawdzić, dziewięciu wyborców Hrabstwa Clark celowo oddało głosy z niepoprawnymi podpisami. Osiem zostało zaakceptowanych i policzonych. Jak mówili, można było podpisać się jako Santa Claus. W zeszłym tygodniu komisja Hrabstwa Clark ogłosiła wyniki lokalnych wyborów, choć w raporcie stwierdziła wykrycie „rozbieżności, których nie można wytłumaczyć”. Także w Newadzie niektórym wyborcom oferowano loterię kilkunastu kart podarunkowych o wartości 250 dolarów za oddanie głosu. Miało to miejsce w rezerwatach dla Indian.

Jednym z najważniejszych dowodów powszechnego oszustwa są też niezwykle niskie wskaźniki odrzucenia głosów korespondencyjnych w wielu kluczowych stanach niezdecydowanych, w których prowadziłem, w porównaniu z dotychczasowymi doświadczeniami, czyli wyborami z wielu lat. W Georgii odrzucono zaledwie 0,2%, podczas gdy w wyborach w 2016 roku 6,4%, co już wtedy uznano za niski poziom. Innymi słowy, teraz nie odrzucono prawie niczego i liczono wszystko jak leci. Widzieliśmy podobne zjawiska w Pensylwanii, Newadzie i Michigan, zwłaszcza na terenach Demokratów. Tej nieprawidłowości nie da się wytłumaczyć inaczej niż zamiarem akceptacji głosów nieważnych albo głosów sfałszowanych.

W Pensylwanii sekretarz stanu i stanowy sąd najwyższy zmienili zasady weryfikacji podpisów zaledwie na kilka tygodni przed wyborami, z naruszeniem prawa stanowego. To niedozwolone, ponieważ może to zrobić wyłącznie władza prawodawcza. Nie może sędzia, stan, ani urzędnik. Może tylko władza prawodawcza. Powód tej zmiany jest oczywisty. Zlikwidowano weryfikację podpisów, bo wiedziano, że kart do głosowania nie wypełnią wyborcy tylko ludzie nie mający nic wspólnego z nazwiskami widniejącymi na kartach.

W takiej sytuacji ponowne przeliczenie tych głosów może tylko potwierdzić fałszywy wynik. Jedynym sposobem na stwierdzenie, czy głosowanie jest uczciwe, jest pełna weryfikacja kopert. Wówczas może się okazać, że dziesiątki tysięcy głosów ma fałszywe podpisy. Tylko szczegółowe śledztwo organów ścigania może zagwarantować, że przyjęte zostaną wyłącznie legalne i prawidłowe głosy wyborców zarejestrowanych zgodnie z przepisami.

W tych wyborach chodzi zatem o wielkie fałszerstwo głosów, które nigdy wcześniej nie miało miejsca. Chodzi o mężów zaufania, którym nie pozwolono obserwować, wbrew prawu. Chodzi o głosy, które napłynęły w ogromnych ilościach z miejsc znanych tylko nielicznym i zostały policzone. Nie były to głosy na mnie. Chodzi o absolutne prowadzenie w wieczór wyborczy, którego gratulowano jako zdecydowanego i łatwego zwycięstwa, a które już nad ranem albo po kilku dniach nagle wyparowało. Chodzi o ilość głosów wysłanych nie wiadomo skąd. Chodzi o podejrzane urządzenia liczące, które o różnych porach zatrzymywano, a potem jakimś cudem uruchamiano z większą liczbą głosów. Chodzi też o wiele innych rzeczy, ale przede wszystkim o fałszerstwo. Te wybory ustawiono. Wszyscy to wiedzą.

Ja nie mam nic przeciwko przegraniu wyborów, ale chcę je przegrać uczciwie i sprawiedliwie. Nie mogę pozwolić, aby je ukradziono narodowi amerykańskiemu. O to teraz walczymy i nie mamy wyboru. Mamy już dowody, które są jednoznaczne, choć wielu ludzi mediów, a nawet sędziów nie chce ich przyjąć. Oni wiedzą, że są autentyczne, i wiedzą, kto wygrał wybory, ale nie chcą tego przyznać. Nasz kraj potrzebuje kogoś, kto to przyzna.

Ja ostatecznie jestem gotowy przyjąć każdy wynik prawidłowych wyborów. Mam nadzieję, że Joe Biden także. Mamy już dowody, mamy dziesiątki tysięcy głosów więcej niż potrzeba do odwrócenia wyniku we wszystkich stanach, o których wspomniałem. To są wybory na najwyższy urząd w najlepszym kraju w historii świata. Każdy rozsądny Amerykanin powinien się z tym zgodzić.

Nasze ustalenia dowodzą, że potrzebna jest systematyczna analiza głosów korespondencyjnych z weryfikacją kopert. Chodzi o podpisy. Jeśli są na kopertach, a tylko je możemy sprawdzić, wszystko jest jasne. To absolutne minimum, którego powinniśmy oczekiwać.

Tu nie chodzi zatem o moją kampanię, choć oczywiście zależy od niej, kto będzie następnym prezydentem. Tu chodzi o odzyskanie wiary i zaufania do amerykańskich wyborów. Chodzi o naszą demokrację i święte prawa, za które pokolenia Amerykanów walczyły, krwawiły i umierały. Nie ma nic bardziej naglącego i ważniejszego.

Jedyne głosy, które powinny liczyć się w tych wyborach, to głosy uprawnionych wyborców, obywateli naszego kraju, oddane w miejscu zamieszkania, w sposób zgodny z prawem i w przepisowym terminie. Nigdy więcej nie możemy mieć wyborów bez wiarygodnego i transparentnego systemu weryfikacji uprawnienia, tożsamości i miejsca zamieszkania każdej bez wyjątku osoby oddającej głos. Ten głos jest zbyt cenny.

Wielu mądrych ludzi gratulowało mi tego wszystkiego, co osiągnęliśmy przez cztery lata. Największych cięć podatkowych w historii, największych uproszczeń przepisów w historii, odbudowy armii, troski o weteranów, jakiej nigdy nie było, sił kosmicznych, itd. Jednak ludzie ci dodawali też, że bez względu na wielkość i znaczenie tych działań, największym osiągnięciem mojej prezydentury będzie to, o co zabiegam teraz: prawość wyborów dla naszego narodu. To ważniejsze od wszystkiego, o czym mówiłem.

Jeśli nie poradzimy sobie z olbrzymim i straszliwym fałszerstwem, do którego doszło w wyborach 2020, nie mamy już państwa. Dzięki determinacji i wsparciu narodu amerykańskiego musimy przywrócić uczciwość i prawość naszym wyborom. Musimy przywrócić zaufanie do naszego ustroju.

Dziękuję.
Niech wam Bóg błogosławi.
Niech Bóg błogosławi Ameryce.

Za: https://ksd.media.pl/10002-news/3442-zakazane-oredzie-donalda-trumpa-czyli-co-sie-stalo-w-usa

Marek Gizmajer

"Nieważne kto głosuje. Ważne kto liczy głosy" - Józef Stalin

Gdy 3 listopada 2020 roku zamykano w USA lokale wyborcze, sztab Republikanów świętował zwycięstwo. Donald Trump zdecydowanie prowadził, także w tzw. stanach niezdecydowanych (swing states) kluczowych dla wyniku, np. w Pensylwanii przewagą ponad 700 tys. głosów, w Michigan 300 tys. Wygrał nawet w Wirginii, czego się nie spodziewał. Łącznie uzyskał 74 mln głosów, o 11 mln więcej niż w 2016 roku, więcej niż Ronald Reagan zwycięski we wszystkich stanach.

Według reguł statystyki, pozostałe do zliczenia głosy na Joe Bidena nie stanowiły zagrożenia. I wtedy zdarzył się cud nad urną. W ciągu kilku nocnych godzin Trump przegrał w swing states jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Aby wyjaśnić to nieprawdopodobne zjawisko powołano zespół prawny pod kierunkiem Rudy Giulianiego (fot. Rudy Giuliani przed komisją Senatu Arizona), byłego prokuratora, pogromcę mafii i burmistrza Nowego Jorku. Jego śledztwo odsłania szokujące informacje.

Nocne głosy

Dzięki danym komputerowym i zeznaniom setek świadków zespół Giulianiego ustalił, że cud nad urną wydarzył się w dużych miastach rządzonych od lat przez Demokratów, np. w Detroit, Philadelphii, Milwaukee, Pittsburghu, Minneapolis, Las Vegas, Phoenix, Atlancie. To właśnie tam, kiedy Trump miał zwycięstwo w kieszeni, lokale wyborcze po zamknięciu zalały setki tysięcy głosów korespondencyjnych na Bidena dając mu niewielką przewagę w gęsto zaludnionych metropoliach, czyli ostatecznie w całym stanie. Np. w kluczowej Pensylwanii 700-tysięczna przewaga Trumpa w ciągu kilku godzin zamieniła się w 60-tysięczną porażkę, przy czym większość głosów zapewniających tę zmianę pochodziła z Philadelphii, w której miesiąc wcześniej skradziono pendrive z kodami dostępu do systemu liczenia, a po wyborach nie można się było doliczyć 47 kolejnych.

Świadkowie zespołu Giulianiego wszędzie wskazują na identyczny scenariusz: do lokali nocą przywożono pliki głosów w pojemnikach, pudłach czy workach bez plomb i kodów zabezpieczających. Często wnoszono je tylnymi drzwiami, wiele głosów znajdowało się w czystych kopertach. Nie wiadomo, co się z nimi potem działo, bo do ich liczenia nie dopuszczono mężów zaufania Donalda Trumpa.

Głosy z zaświatów

W trakcie głosowań też miały miejsce dziwne zjawiska. W Pensylwanii, Wisconsin, Michigan i Georgii liczba głosów nieważnych była kilka razy wyższa niż zwykle, a liczba głosów warunkowych (provisional), tj. bez jednoznacznej identyfikacji wyborcy, wyższa kilkanaście razy. Przykładowo, w Pittsburghu było ich ok. 17 tysięcy, choć zwykle jest około tysiąca. W Wisconsin oddano ok. 120 tysięcy tzw. głosów nieobecnych (absentee), czyli poza własnym okręgiem, pocztą lub przez pełnomocnika, choć zwykle ok. 20 tys. Te tajemnicze 100 tysięcy oddano na Bidena.

W niektórych miastach liczba głosów była większa niż liczba mieszkańców. W Detroit taka sytuacja miała miejsce w 2/3 okręgów. W rekordowym zagłosowało nawet 350% wyborców. Natomiast w półmilionowym Milwaukee (Stan Wisconsin) zagłosowało ich “tylko” 105%, zapewniając Bidenowi zwycięstwo o ok. 20.000 głosów (fot. Prezydent Trump i jeden z dowodów fałszerstwa).

Świadkowie zeznawali też o podmienianiu podpisów i nazwisk, przypisywaniu głosów innym osobom, głosowaniu po kilka razy, głosowaniu zmarłych, a nawet o ich wnioskowaniu o udział w wyborach. Takich przypadków były tysiące. Choć prawo zakazuje poprawiania głosów (np. adresu, pisowni), w Philadelphii i Pittsburghu wyborcy Demokratów mogli je poprawiać. Z kolei w Georgii system liczący zarejestrował 100 tys. głosów korespondencyjnych, których nie okazano komisji. Rudy Giuliani podsumował, że w tych wyborach zastosowano wszystkie znane techniki fałszowania.

Za dużo gazu

Istotne ustalenia śledczych dotyczą też tego, kto, gdzie i jak liczył głosy. 27 stanów, także swing states, używa urządzeń kanadyjskiej firmy Dominion Voting Systems Corporation. Jej podwykonawcą jest Smartmatic Corporation założona w 2000 roku w Wenezueli w otoczeniu dyktatora Hugo Chaveza, który czterokrotnie wygrał wybory prezydenckie. Giuliani twierdzi, że właśnie po to tę firmę założono. Jej oprogramowanie stosowano także w innych krajach Ameryki Łacińskiej. W USA działało wadliwie w 2000 roku w wyborach prezydenckich, a w 2007 roku na burmistrza Chicago, kiedy to głosy były liczone za granicą. Dominion i Smartmatic obecnie zapewniły zwycięstwo Joe Bidenowi licząc głosy amerykańskich wyborców w Niemczech. Warto dodać, że prezesem Smartmatic jest były brytyjski dyplomata Malloch Brown, współpracownik miliardera George’a Sorosa.

Informatyczne oszustwa wyborcze są trudne do wykrycia, bo zwykle wprowadzają małe anomalie nie rzucające się w oczy, np. algorytm generujący w różnych miejscach dodatkowe poparcie rzędu 2-3%. Zastosowano go np. Wenezueli i Argentynie. Zdaniem Giulianiego, miało do tego dojść także obecnie w USA, ale nie spodziewano się ogromnego zwycięstwa Trumpa, które wymagało wygenerowania jeszcze większej liczby głosów na Bidena. Doszło do wpadek, których nie dało się zamieść pod dywan. Np. w republikańskim Hrabstwie Antrim (Stan Michigan) już przy zamknięciu lokali Trump zdecydowanie przegrał, choć 4 lata temu zdecydowanie wygrał. Wyglądało to na anomalię i wszczęto dochodzenie. Okazało się, że Smartmatic po prostu elektronicznie przerzucił kilka tysięcy głosów z Trumpa na Bidena. Władze tłumaczyły, że to tylko błąd sprawozdawczy (fot. Przesłuchanie Komisji Senatu Michigan).

W dużych miastach nie było już takich błędów, ale był nocny zalew setek tysięcy głosów na Bidena liczonych poza kontrolą, które na informatycznych wykresach wykazują nagły gigantyczny wzrost sprzeczny z zasadami statystyki, a w dodatku przewyższający techniczną wydajność maszyn liczących. Nieprawidłowość widać jak na dłoni. Sam Donald Trump podsumował: “Dodali za dużo gazu i zostali przyłapani”. Nic dziwnego, że już Jimmy Carter przestrzegał przed głosowaniem korespondencyjnym jako najmniej bezpiecznym.

Co teraz?

Wbrew mainstreamowym mediom, dla których Joe Biden jest już 46 prezydentem, wybory nadal trwają, a adwokaci Republikanów nie składają broni. Z jednej strony organizują przesłuchania świadków przed legislaturami stanowymi mogącymi wstrzymać tzw. certyfikację wyników, a z drugiej wszczynają powództwa sądowe. Odnoszą już zwycięstwa. W Pensylwanii przesłuchanie wykazało, że ponad 670 tys. głosów zarejestrowano bez żadnej kontroli, czyli niezgodnie z prawem, i sąd stanowy wstrzymał certyfikację. Stan ten powołuje aż 20 elektorów, bez których Biden praktycznie straci większość.

W poniedziałek 30 listopada odbyły się przesłuchania w Michigan i Arizonie, gdzie kolejni mężowie zaufania Trumpa zeznali, że nie byli dopuszczeni do liczenia głosów, a powołany na świadka płk Phil Waldron stwierdził manipulację Dominion z udziałem Wenezueli i Iranu (fot. Sidney Powell w Waszyngtonie, za: The Epoch Times).

Pozwy wniesiono w Michigan, Newadzie i Georgii, gdzie adwokat Sidney Powell, była prokurator federalna, postawiła 30 zarzutów fałszowania. Jej eksperci wykazali, że w maszynach liczących Dominion można łatwo wprowadzać złośliwe kody, unieważniać wybrane głosy manipulując skanerem i wysyłać dane poza system przez Internet. Sidney Powell wykazała także ingerencję Iranu i Chin w oprogramowanie, powołując agentów wywiadu wojskowego na rzeczoznawców.

Sąd w Georgii nakazał już zajęcie urządzeń Dominion, a sąd w Newadzie kontrolę sprzętu i głosów. Jednocześnie we Frankfurcie Siły Specjalne USA przejęły serwery przetwarzające dane. Prezydent Donald Trump ma przyjechać do Georgii w sobotę 5 grudnia na spotkania wyborcze z senatorami.

Wyborom towarzyszy stronnicza kampania mediów mainstreamowych, a nawet społecznościowych. Projekt badawczy dr Roberta Epsteina z Cambridge Center for Behavioral Studies ujawnił, że wyszukiwarka Google faworyzowała Joe Bidena i przypominała o głosowaniu tylko jego zwolennikom, co mogło mu przysporzyć co najmniej kilka milionów głosów. Ostatnio Twitter zablokował stronę Sidney Powell, a Facebook cenzuruje wszelkie treści korzystne dla Donalda Trumpa.

Całą batalię relacjonują na bieżąco internetowe media spoza mainstreamu, np. One American News Network, Newsmax TV, America Latest News, NTD News oraz Rudy Giuliani w autorskim kanale "Common Sense": Rudy Giuliani's Common Sense - YouTube

W języku polskim informacje codziennie relacjonuje polonijny bloger Artur Kalbarczyk: Artur Kalbarczyk - YouTube

Wiadomości z pola walki nadchodzą praktycznie codziennie. Stawka jest wysoka. Jeśli wyborca nie ma głosu, nie ma demokracji.

16 listopada 2020 roku we wspomnienie Matki Boskiej Ostrobramskiej

Świętej Pamięci Ksiądz Kardynał Henryk Gulbinowicz stanął przed Bożym Sądem.

Przeżywszy kilka okupacji, będąc świadkiem reform soborowych, męczeństwa i wzrostu polskiego Kościoła, w chorobie i osamotnieniu zakończył 97-letnią posługę na ziemi. Wychowywał się na Wileńszczyźnie otoczony miłością rodziny. Tam ukształtował się Jego szacunek dla różnych narodowości i wyznań i równocześnie dla polskiej tradycji, literatury i historii. Jedną z pierwszych świadomych decyzji Henryka było przystąpienie do sakramentu bierzmowania w 1940 roku. Na patrona wybrał św. Wenancjusza, patrona ministrantów, który został śmiertelnie pobity, gdy niósł do więzienia Eucharystię i zmarł na rękach chrześcijańskiego żołnierza.

Harcerz. Członek Franciszkańskiego Zakonu Świeckich, konfrater Zakonu Paulinów. Na swojej drodze spotkał ludzi dobrych, dzisiejszych świętych i błogosławionych Kościoła Katolickiego: Wandę Boniszewską, Michała Sopoćko, Stefana Wyszyńskiego, Karola Wojtyłę. Spotykał też ludzi złych, fałszywych i zakłamanych, np. późniejszych morderców ks. Jerzego Popiełuszki. Widzieliśmy Go, gdy błogosławił i wspierał ludzkie inicjatywy oraz święcił efekty ich pracy. Widzieliśmy, gdy pomagał najuboższym i rozmawiał z możnymi tego świata.

W latach ’80, w okresie walk o wolną Polskę, udzielał schronienia ukrywającym się działaczom związkowym, w publicznych wystąpieniach piętnował decyzje i postępowanie rządzących, wzywał do respektowania przysługujących obywatelom praw. Aktywnie, poprzez Arcybiskupi Komitet Charytatywny we Wrocławiu, udzielał pomocy ofiarom represji. Osobiście interweniował u władz w sprawie internowanych i odwiedzał ośrodki odosobnienia (fot. Tomasz Białaszczyk - KSD, Ksiądz Kardynał po zakończeniu Mszy Świętej odprawionej w katedrze wrocławskiej w intencji ofiar stanu wojennego - 13 grudnia 2015 roku).

Ojczyzna podziękowała Mu za postawę, wręczając dwa najwyższe Polskie odznaczenia: w 1995 r. Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a następnie w 2008 r. Order Orła Białego. Wyższe uczelnie obdarowywały tytułami doktora honoris causa. Kilkanaście samorządów przyznało Mu tytuł honorowego obywatela. Współpracowali z Nim naukowcy, lekarze, politycy, samorządowcy, biznesmeni, wojskowi i policjanci. Celebrował Msze Święte w obecności milionów i samotnie, a także – mimo niedołężności – ze swojego wózka inwalidzkiego. Zapowiedział, że w złożonym testamencie szczegółowo zaplanował swój pogrzeb.

Zmarł wolny od grzechów. Zmarł jako człowiek niewinny. W zgodzie z Ewangelią i za noblistką Sigrid Undset powtarzał: „każdy człowiek ma w sobie diament, chociaż klejnot można zbrukać, to gdy zetrzeć zeń brud odzyska blask”. Czeka na modlitwę i pogrzeb w poświęconej ziemi.

Dziennikarze i Zarząd Główny Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy

Tekst i zdjęcia za: https://ksd.media.pl/10002-news/3428-sp-ksiadz-kardynal-henryk-gulbinowicz-ostatnie-pozegnanie-od-dziennikarzy-i-zg-ksd

Z upoważnienia Zarządu Głównego Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy zwracam się z prośbą do dziennikarzy, aby nie służyć nadgorliwie tym, którzy oskarżają śp. Księdza Kardynała Henryka Gulbinowicza, bowiem wyrok w Watykanie nie został wydany, a Zmarły nie stawał przed sądem, teraz nie obroni się już przed jakimikolwiek zarzutami.

Jako były pracownik Instytutu Pamięci Narodowej w 2007 roku miałam dostęp do dokumentów dotyczących Księdza Kardynała, podczas kompletowania dokumentacji do filmu dokumentalnego pt. "Zawód: Prymas Polski"*. Dokumenty te na pewno nie dają podstaw do przypisywania Księdzu Kardynałowi "współpracy" ze służbami PRL. Był zastraszany wielokrotnie. Był ofiarą obrzydliwych plotek rozprowadzanych przez SB na terenie całej diecezji.

Po nowej, pełnej kwerendzie dotyczącej oskarżanego Zmarłego, Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy przekaże wnioski do wiadomości publicznej.

Proszę, nie ferujcie wyroków nad Zmarłym, który tak wiele uczynił dla Kościoła i dla Polski, a szczególnie dla "Solidarności", powodzian w 1997 roku i licznych ubogich. Nie był osądzony na Ziemi. RIP.

Z upoważnienia ZG KSD, Anna T. Pietraszek, przew. oddz. RiTV w KSD

* Film o Prymasie Wyszyńskim, oparty o teczki IPN, można obejrzeć na vod.tvp i na YT.

O. Stanisław Tomoń

Mszę św. w ramach 8. Pielgrzymki Dziennikarzy na Jasną Górę odprawił na Jasnej Górze abp Wacław Depo, metropolita częstochowski, przewodniczący Rady Episkopatu ds. środków społecznego przekazu.

Pielgrzymka organizowana jest co roku przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy wspólnie ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich. „W sytuacji pandemii, nasze osobiste spotkanie, w tradycyjnej formie, jest wykluczone. Będziemy jednak mogli uczestniczyć we Mszy świętej w sposób duchowy” - czytamy na stronie internetowej Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Pielgrzymi łączyli się z Jasną Górą poprzez transmisję w Telewizji TRWAM i przez jasnogórski kanał YouTube.

Hasłem przyświecającym tegorocznej dziennikarskiej modlitwie były słowa pieśni: „Nie rzucim Chryste świątyń Twych, nie damy pogrześć wiary!”.

Uczestników pielgrzymki, zarówno tych zgromadzonych w Kaplicy, jak i poprzez środki masowego przekazu, powitał o. Andrzej Grad, dyrektor Radia Jasna Góra. „Na ołtarzu złóżmy wszyscy nasze osobiste sprawy, nasze intencje, modląc się też za naszą Ojczyznę i wszystkich nas, Polaków, prosząc dla nas o pokój, o jedność i o miłość” - mówił o. Grad.

„Polacy zawsze zdawali sobie sprawę z tego, że wolność jest darem, bez którego trudno żyć i wzrastać, i nim człowiek powinien odpowiedzialnie wybierać” - powiedział w homilii abp Wacław Depo.

„Zbyt długo od czasów II wojny światowej przyuczono nas, jak znosić obrożę zniewolenia totalitarnego, którego bolesnym owocem stały się lęk i czas pogardy. A dzisiaj postmodernistyczny pluralizm, zastępując chrześcijański Dekalog pojęciem poprawności politycznej, ukazuje nam nieograniczoną wolność do czynienia bezkarnie zła. Wszystko na naszych oczach i w sumieniach zostało zakwestionowane, i nie łączy nas nic stałego - ani religia, ani rozum, ani prawda, ani moralna odpowiedzialność, ani dobro wspólne, jakim jest Ojczyzna, której na imię Polska” - mówił metropolita częstochowski.

„Dzisiaj trzeba prosić o dary Ducha Świętego dla dziennikarzy wszystkich wymiarów - prasy, radia, telewizji, internetu - o wierność prawdzie, którą jest Chrystus. O to prosimy teraz modlitwą Suplikacji - o pokój, o sprawiedliwość i ustanie pandemii, która nas niszczy. I tej pandemii, która jest jeszcze groźniejsza, bo jest nienawiścią społeczną” - mówił na zakończenie Eucharystii abp Wacław Depo.

Tekst i zdjęcia za: http://www.jasnagora.com/wydarzenie-14325

Gdańsk 16.10.2020 r.

Wyrażamy ogromne oburzenie i zaniepokojenie w związku z brutalnym pobiciem operatora TVP Oddział Gdańsk – kol. Rafała. Zdarzenie miało miejsce podczas wykonywania obowiązków służbowych – dziennikarskich, kiedy CBA dokonało zatrzymania gdańskiego biznesmena Ryszarda K.

W momencie zajścia, dziennikarze powoli zaczęli odjeżdżać spod domu biznesmena. Około godz. 20 operatora kamery TVP Gdańsk zaatakował syn Ryszarda K., Aleksander. Uderzył go w twarz, rzucił na ziemię i kopał. Operator trafił do szpitala i ma poważne obrażenia głowy.

Oświadczamy, że Dziennikarze Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Sekcji Pomorskiej jednoczą się z całym środowiskiem pracowników mediów protestując przeciwko wszelkim przejawom przemocy wobec dziennikarzy, a w tym wypadku, domagają się zadośćuczynienia poszkodowanemu Koledze Rafałowi, a przede wszystkim ukarania sprawcy pobicia.

Bogusław Olszonowicz, Przewodniczący Sekcji Pomorskiej Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy

Gdańsk 14.02.2020 r.

W związku z wydarzeniami zakłócającymi oficjalne, państwowe uroczystości 100 rocznicy obchodów zaślubin Polski z Morzem w Pucku z udziałem Prezydenta RP Andrzeja Dudy w dniu 10.02. br., my dziennikarze - członkowie Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Sekcji Pomorskiej Oddziału Radiowo-Telewizyjnego wyrażamy w tej sprawie zdecydowany sprzeciw i oburzenie. Gdy Pan Prezydent, którego obecność nadawała najwyższą rangę tym uroczystościom, zmierzał w kierunku podium, z drugiego brzegu portowego basenu ruszyła fala okrzyków. - „Będziesz siedział”, „wypad”, „kłamca”, „konstytucja”, jak również pojawiły się obleśne inwektywy - takie hasła docierały na drugi brzeg. Pan Prezydent starał się nie zwracać uwagi na krzyczący tłum. Delikatnie odwrócił się w stronę gospodarzy i gości uroczystości i niezrażony kontynuował swoje przemówienie. Powiedział wówczas: - Chcę pokłonić się Pomorzu, Kaszubom, ludziom tej ziemi, pokoleniom i grobom tych, którzy o Polskę i polskość tutaj walczyli. Bóg wam zapłać za waszą służbę, za waszą niezłomną wierność Pomorzu, Polsce, Bałtykowi; za to wszystko, dzięki czemu możemy być także tu dzisiaj, razem stać na polskim wybrzeżu, nad Zatoką Pucką, patrząc na wody zatoki i wody Bałtyku, tego małego i wielkiego morza i być razem z wami, trzymając się za ręce mówić: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Szczęść wam Boże, Kaszubi. Jeśli na dźwięk takich słów znaleźli się ludzie, którzy nie tylko obrażają tego, który reprezentuje majestat Rzeczpospolitej, ale także nas, mieszkańców tej ziemi wyrażamy zdecydowane oburzenie i sprzeciw wobec tak haniebnej postawy, która jest obrazą także naszych przodków, którzy z hasłem BÓG, HONOR i OJCZYZNA walczyli o to, aby Polska miała dostęp do morza i bronili tego skrawka ziemi dla Rzeczpospolitej do ostatniej kropli krwi, a nam pozostawili tą troskę jako honorowy testament.

W imieniu członków Sekcji Pomorskiej Oddz. RiTV KSD - Członkowie Prezydium:
Bogusław Olszonowicz – przewodniczący
Waldemar Jaroszewicz – za-ca przewodniczącego

Anna Dąbrowska*

Manuela Gretkowska, niegdyś cytowana nawet w dominikańskim periodyku, dziś jest czołową krytyczką obecnego rządu i katolicyzmu.

Widać, że ogromną radość, może nawet rozkosz, daje jej dzielenie się swymi przemyśleniami z publiką za pośrednictwem mediów społecznościowych. Najnowszy wpis na Fecebooku popełniła Gretkowska na okoliczność rocznicy zamordowania prezydenta Adamowicza i WOŚP. Moment mordu wspomina co prawda, jako czyn człowieka, który „nafaszerowany kłamstwem i nienawiścią sztyletuje Polskę”, co nie przeszkadza jej w prezentacji swoich, negatywnych emocji. Skumulowały się one zwłaszcza w jej wizji przyszłości Polski w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich.

„Adamowicz nie zmartwychwstanie. Polska nie zmartwychwstanie. Nie jest Chrystusem narodów tylko hamulcowym cywilizacji. Zardzewieje na ruskim składowisku republik. Jeżeli nie wyrwiemy im tego noża i nie wygramy wyborów prezydenckich” – prorokuje Gretkowska (fot. YouTube), dodając ostrzeżenie: „My tu zostaniemy, z bezprawiem, przemocą i faszyzmem”. Wcześniej jednak padają pełne pogardy, haniebne słowa, określające stosunek pisarki do elektoratu PiS: „Niech zahipnotyzowana ciemna masa umiera przed telewizorem i nie psuje statystyk bankrutującej służbie zdrowia (…) Śpiewając hity Zenka Martyniuka hordy patriotów będą lewaków opiekać przy ognisku. Szukam więc po szufladach mojego starego, nansenowskiego paszportu bezpaństwowca – uchodźcy, zanim zaczną w Polsce, wydawać nowe paszporty Neandertalczyka. Tego tradycjonalisty wyklętego z naszej ziemi. Jego IQ było równie wysokie jak aspiracje, więc idealnie się nadaje dla nowej elity”.

* Autorka jest sekretarzem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Tekst i ilustracja za: https://polskaniepodlegla.pl/kraj-swiat/item/21981-obrzydliwe-slowa-gretkowskiej-ws-adamowicza-niech-zahipnotyzowana-ciemna-masa-umiera-przed-telewizorem

Radio Maryja

Po raz siódmy na Jasną Górę pielgrzymują dziś dziennikarze katoliccy. Przedstawiciele m.in. prasy, telewizji i radia modlą się o światło Ducha Świętego w służbie prawdzie.

Wydarzenie rozpoczęło się od Mszy św. w kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze w intencji dziennikarzy. Eucharystii przewodniczył ks. abp Wacław Depo, metropolita częstochowski, przewodniczący Rady ds. Środków Społecznego Przekazu KEP. Następnie o godzinie 13:20 odbędzie się spotkanie dyskusyjne w Kaplicy Różańcowej.

Pielgrzymujemy, aby dziękować i prosić – podkreśliła Anna Dąbrowska, sekretarz Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

– Dziękować za możliwość pełnienia tej posługi. Dziękować za to, że mamy gdzie realizować swoje pomysły na ten zawód i dziękować za światło Ducha Świętego. Będziemy prosić o wstawiennictwo, opiekę, o to, żeby te nasze sumienia wytrzymywały próbę czasu, żebyśmy nie dali się zwieść tylko broniły prawdy w takiej formie jaką ona jest. Bez żadnych półprawd czy prawd wygodnych tylko takiej prawdy jaką jest, której powinniśmy strzec, a która wypływa z Ewangelii – akcentowała Anna Dąbrowska.

Tegoroczne hasło pielgrzymki to słowa: „Wzajemna troska i odpowiedzialność – kapłan, dziennikarz”. Jej organizatorami są: Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy i Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Po raz pierwszy pielgrzymka odbyła się w 2012 r.

Za: https://www.radiomaryja.pl/kosciol/wzajemna-troska-i-odpowiedzialnosc-kaplan-dziennikarz-trwa-pielgrzymka-dziennikarzy-na-jasna-gore

Marek Gizmajer

Warszawa - Nowy Jork. Filmy odkrywają prawdę i uczą zwyciężać. Sukces II Festiwalu Polskich Filmów Dokumentalnych. W dniach 25-27 października w Centrum Polsko-Słowiańskim odbył się II Festiwal Polskich Filmów Dokumentalnych Warszawa – Nowy Jork zorganizowany przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy z Polski. Patronat honorowy objął Sekretarz Stanu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa narodowego, a patronat medialny nieoceniony Kurier Plus. Dwa tygodnie wcześniej projekcje miały miejsce w Klubie Katolickim AMICUS przy kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie. Obie imprezy cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, po filmach toczyły się długie Polaków rozmowy z udziałem reżyserów.

Wstępem do części nowojorskiej była projekcja filmu „Tam, gdzie rozpoczęła się II wojna światowa” Bogusława Olszonowicza w szkole przy parafii Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Kazimierza. Była obrazem praktycznej lekcji historii dla młodzieży przeprowadzonej z wykorzystaniem militarnych rekwizytów na terenie walk w składnicy tranzytowej na Westerplatte 1 września 1939 r. Młodego kawalera najlepiej uczyć historii dając mu mundur, hełm i broń oraz stawiając w prawdziwym gnieździe karabinu maszynowego. Lekcji nie zapomni.

Na dzień przed rozpoczęciem festiwalu w galerii Kuriera Plus odbył się też wieczór autorski Bartosza Gawrona, motocyklisty i autora reportaży filmowych z tegorocznego XIX Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego. Widzowie obejrzeli unikalne relacje i usłyszeli zapierające dech świadectwa Polaków na Kresach, a długie rozmowy trwały do późna. Nie ulega wątpliwości, że bez względu na granice jest nas 60 milionów.

Przed południem pierwszego dnia festiwalu Bartosz Gawron opowiedział o swoich doświadczeniach rajdowych także uczniom polskiej szkoły przy Parafii św. Cyryla i Metodego, ilustrując je najciekawszymi fragmentami swoich filmów i organizując konkursy z nagrodami. Młodzi Polacy okazali się wspaniałymi widzami, nauczycielka Dorota Rutkowska pasjonatką jazdy motocyklowej a pani dyrektor Dorota Andraka niewyczerpanym źródłem pomysłów na kolejne wspólne przedsięwzięcia dla uczniów.

Festiwal został podzielony na trzy bloki tematyczne wymienione w jego tytule: „Reduty – zbrodnie – echa”. Uroczystego otwarcia dokonał Skarbnik PSC Zbigniew Solarz. Pierwszego dnia widzowie obejrzeli filmy o dwóch redutach września 39. „Polskie Termopile” w reż. Leszka Wiśniewskiego to obraz bitwy pod Wizną, w której 720 polskich żołnierzy przez trzy dni nie przepuściło kilkudziesięciokrotnie silniejszych sił niemieckich. Skapitulowali gdy zabrakło amunicji a Niemcy zagrozili rozstrzelaniem jeńców. Dowódca kpt. Raginis odebrał sobie życie. „Major Hubal” w reż. Błażeja Pyrki i Marcina Mielczarka to opowieść o losach mjr. Henryka Dobrzańskiego, którego oddział liczący od kilkudziesięciu do ponad 300 żołnierzy przez pół roku stawiał czoła 8000-tysięcznej grupie Wehrmachtu, SS i czołgów. Polacy w obu redutach wytrwali do końca, a pointę dopowiedział po latach szwedzki zespół rockowy Sabaton w piosence o Polskich Termopilach: nie atakuj Polaków jeśli nie masz przewagi 40 do 1.

Kolejny dzień pokazów zdominowały zbrodnie. „Piaśnica – Golgota Pomorza” w reż. Magdaleny Biernackiej to obraz niemieckich zbrodni na kilkunastu tysiącach polskich cywilów na Pomorzu Gdańskim. Egzekucje w lasach piaśnickich rozpoczęły się już w październiku 1939 roku. Były częścią Intelligenzaktion, w której Niemcy zgładzili ponad 30 tysięcy przedstawicieli polskich elit. Natomiast tytułowy „Niepotrzebny świadek” z filmu Anny T. Pietraszek to ks. Zdzisław Peszkowski, kapelan Rodzin Katyńskich, który kilkadziesiąt lat po wojnie walczył z postkomunistycznymi władzami w Polsce i Rosji o upamiętnienie zbrodni w Katyniu. Zwyciężył mimo wszystko. Wywalczonego przez niego memoriału już nikt nie usunie, podobnie jak wielu innych polskich miejsc pamięci na Wschodzie, do których co roku docierają rajdy motocyklowe. Ich komandor Wiktor Węgrzyn opowiada o tym w filmie Bartosza Gawrona „Kochał Polskę i ty ją kochaj”.

Echa tamtej wojny trwały długo po jej zakończeniu. Kolejny film Anny T. Pietraszek „Polskie Orlęta na pakistańskim niebie” przedstawia losy 30 polskich lotników Royal Air Force, którzy po II wojnie światowej nie mogli wrócić do Polski. W 1948 roku wyjechali do Pakistanu, gdzie pod dowództwem kpt. Władysława Turowicza stworzyli od podstaw Pakistańskie Siły Powietrzne. Dziś Pakistan należy do czołówki światowych supermocarstw, ma broń atomową, lotniskowce i satelity, a jego dowódcy z wielką czcią wspominają swoich polskich instruktorów. Polacy pozornie przegrani potrafią dokonywać cudów.

Wojenne echa ożywają po dziś dzień. Na początku XXI wieku kibice piłki nożnej w całej Polsce stoczyli z postkomunistycznymi władzami długi bój o pamięć o naszych narodowych bohaterach sprzed dziesięcioleci, zwłaszcza o Żołnierzach Niezłomnych. Byli kontynuatorami ruchu Solidarności z początku lat 80-tych. Skandowali „Donald matole, twój rząd obalą kibole”. Pomimo szykan i aresztowań wytrwali. I wygrali. Ich historię opowiedział M. Pilis w „Buncie stadionów”. Po rządach Donalda nie ma nawet śladu.

Festiwal zamknęła uroczyście pani Wiceprezes PSC Danuta Bronhard zapraszając organizatorów na kolejną edycję w przyszłym roku. Czy warto pokazywać takie filmy? Polska wstaje z kolan w sferze ducha, ale droga do zwycięstwa w sferze materii jeszcze daleka. Nie miejmy złudzeń, walka o naszą tożsamość i pozycję trwa i będzie trwała długo. Jak mawiał Piłsudski, Polska będzie wielka albo żadna. Mamy znakomitych dokumentalistów, a ich dzieła niosą fundamentalne przesłania. Trzeba je pokazywać, bo w epoce wizji najlepszym orężem w walce o ducha są właśnie ruchome obrazy. Odkrywają prawdę, usuwają białe plany, pokazują drogę, uczą zwyciężać.

Tekst i zdjęcie za: http://www.polishslaviccenter.org/m,6749,a,8983,sukces-ii-festiwalu-polskich-filmow-dokumentalnych.html