Tu gdzie do szczytu niebios słońca brzask nie sięga,
dnia nie dzieląc z gwiazdami na równe połowy.
Tu srebrzy korony drzew i bez koron głowy
księżycowa poświata... i Twoja potęga.
Nie dojrzy granic Twych biegnących za horyzont
Beauforta skali najlepszy teoretyk,
ni sokoli orła wzrok – ni oko lunety
smaganej dla kaprysu niespokojną bryzą.
I niezmierzona siła potęgi Twego tronu
co z Posejdona księstwem jak z dzieckiem się bawi,
raz ryknie groźnie jak lew – raz z kłów ułaskawi...
by przejść z ciszy w szkwału gniew – gniew oka cyklonu...
Trzeszczy świata powała na latarni wsparta,
tym co wbijają swój wzrok w ten płomień nadziei.
Choć im nieba pękają podczas tej zawieji
ślesz bałwany na burty i tsunami w żartach...
Ty – który jeśli zechcesz w swojej namiętności,
gdy rozdrażniony toczysz morza wściekłej piany,
żółć wylewając przy tym o skalne kurhany,
to wznosisz gmachy z wód – to spruwasz im wnętrzności...
Ty – z zachodu i wschodu zganiasz wszystkie wichry,
pod biegunem je burzysz nam na nieboskłonie
i nie mając umiaru ciskasz w nasze skronie –
Trzymaj je w swej garści! – I spraw by ucichły!!!
To przez Ciebie linami kutry skrępowane
kotwiczą – a do kantyn los rzucasz rybaków,
zatrzymując im czas – jak w powietrzu lot ptaków...
Tym chociaż dachy z ich gniazd nie są pozrywane...
Panie – czy tu nie zobowiązuje przysięga...
czy nic nie znaczą Twe słowa znad tamtego morza...
wszakże tu też się mieni na tęczowo zorza,
czy Ci nie wystarczy raz nad przymierzem wstęga...
Z pokorą dziś wznosimy ręce ponad morze,
miej litość nad synami wciąż marnotrawnymi
z ludzkimi marzeniami tu wyrzuconymi...
odpuść nam winy i wiatr – prosim dobry Boże...
Przywróć ciszę i spokój na nasze pustkowie,
porwij wszystkie nieszczęścia hen za siódme góry,
oby już nie wróciła żadna z sióstr wichury...
I niech bezchmurny lazur – odbije się w Tobie.