Przeskocz do treści

„Wszystkologia” bez retuszu

Anna Maria Kowalska

Jakiś czas temu zostałam zaproszona do wzięcia udziału w konferencji zamkniętej, w ramach której miały miejsce tylko dwa wystąpienia. Organizatorzy przewidzieli około czterdziestu minut na każdą wypowiedź. Późniejsza, uporządkowana dyskusja ogniskowała się wokół kiku wiodących problemów, ale była naprawdę bardzo cenna, przede wszystkim dla nas – prelegentów (ufamy, że i dla pozostałych Dyskutantów i Słuchaczy, bo o to w tym wszystkim powinno chodzić).

Tymczasem w latach ostatnich nasila się tendencja do nadmiernego „nadmuchiwania ilościowego” list uczestników tego typu spotkań naukowych. Krótko mówiąc – do faworyzowania interdyscyplinarnych „maratonów” konferencyjnych w obrębie nauk humanistycznych i społecznych. Liczba uczestników takich sesji sięga setki. Przykładowo: w ciągu każdego z dwóch dni obrad przewiduje się około pięćdziesięciu piętnastominutowych referatów. Obrady odbywają się w sekcjach, w kilku salach, z kilkoma osobami prowadzącymi. Gorąco, pot leje się z czół, każdy myśli, żeby mieć to już za sobą, kociokwik i szczękościsk murowany. Takiego czegoś nie było, owszem, z rzadka zdarzały się konferencje – fundamenty, uzasadniające obecność wszystkich najważniejszych badaczy jakiegoś nurtu, czy opcji (jakie wtedy bywały dyskusje! Aż miło wspomnieć!), ale, na litość, tu pojawiają się głównie nazwiska ludzi młodych, doktorantów, mierzących się z naprawdę poważnymi zagadnieniami w swoich – niejednokrotnie – pierwszych w ogóle wystąpieniach! Ci, zaraz po starcie, wpadają w ten piekielny kocioł, niejednokrotnie już na wstępie się zniechęcając. Dyskusje po takich „molochach” są bowiem z reguły ostrożne i niemrawe, czemu zresztą nie można się dziwić.

Trudno nie odnieść wrażenia, że w całym tym procederze chodzi głównie o to, żeby takie spotkanie po prostu się odbyło, a następnie liczyło – w jakichś rankingach, punktacjach, czy licho wie jeszcze, czym. Dalibóg, biorąc na rozum, jak można poprowadzić w tak licznym gronie badaczy sensowną dyskusję? Do jakich wniosków można dojść, gdy tematy wystąpień  są zupełnie rozbieżne, owszem, mieszczące się w głównym nurcie rozważań, ale wymagające, zwłaszcza podczas wymiany poglądów, precyzji i metodologicznej rzetelności? Czy w ciągu przeznaczonych na ten cel dwudziestu – trzydziestu minut rozstrzygnie się jakiś spór? Wskaże choćby na najważniejsze problemy polemiczne? Zwłaszcza, gdy prelegenci reprezentują rozmaite szkoły i punkty widzenia, nie mówiąc już o oczywistych odmiennościach metodologicznych, z którymi zawsze liczyć się trzeba?

Wypada zapytać – czemu i komu to wszystko służy? Systemowi? Awansowi młodzieży naukowej? Awansowi uczelni? Poprawie jakości nauczania? A może, zupełnie mimochodem – tworzeniu gigantycznej, globalnej dyscypliny, nazwanej swego czasu przez jednego z literackich klasyków „wszystkologią”? Dyscypliny, w której, w myśl znanego postmodernistycznego credo: „o nic nie chodzi, wszystko uchodzi”?