Anna Maria Kowalska
Przed kilku laty miałam przyjemność opiekować się gościem zagranicznym spoza Europy, jednym ze znanych, także w Polsce, profesorów uniwersyteckich. W ramach Jego gościnnego pobytu w Polsce braliśmy udział w spotkaniach naukowych. Wśród nich był krakowski panel dyskusyjny (część szerszej, cyklicznej „europejskiej” konferencji filozoficznej), którym interesowaliśmy się szczególnie. Środowisko jego Organizatorów miało wprawdzie ideowo odległe, z naszego punktu widzenia nadmiernie liberalne zapatrywania, jednak po chwili zastanowienia podjęliśmy decyzję o wysłuchaniu opinii Panelistów i zabraniu głosu w dyskusji. Nie ukrywaliśmy, że jesteśmy ciekawi przemyśleń Gospodarzy. W końcu każdy, jak sądziliśmy, ma prawo do wzięcia udziału w debacie i zaprezentowania własnych poglądów.
Tak się złożyło, że dzień przed panelem wiedliśmy w innej instytucji spory filozoficzne z naukowcem, który miał w owym spotkaniu uczestniczyć. Do dziś pamiętam ówczesne ożywienie naszego adwersarza i uczestników spotkania. Spór był autentyczny, oparty na konflikcie idei. Przykuwał zatem uwagę i skłaniał do rewizji własnych przemyśleń.
Następnego dnia o oznaczonej godzinie stawiliśmy się w strategicznym miejscu. Panel odbył się, a jakże, ale głosu zabrać nam nie pozwolono. Dopuszczono bodaj dwie Osoby, których wypowiedzi były raczej luźno związane z podejmowanym zagadnieniem. Niemożność podjęcia debaty, czy choćby zadania kilku ważnych pytań uzasadniano niesłychanym, niewyobrażalnym wprost zmęczeniem utytułowanych Panelistów. Patrzyliśmy na Nich z niedowierzaniem. Żaden się nie słaniał, nie mdlał, nie miał ataku wyrostka robaczkowego ani kłopotów z sercem. „Nasz” także nie. A przecież nikt nie protestował, a z decyzją natychmiast się pogodzono. Ostatnie słowo należało zatem do Organizatorów spotkania. I tak oto Profesor spoza Europy miał niepowtarzalną okazję doświadczyć specyfiki „europejskich” „norm”(?!) prowadzenia w tym, przecież liberalnym środowisku dyskusji na rzekomo „otwarte”(?!) tematy. Poglądy naszych adwersarzy w ostatecznym rozrachunku okazały się absolutnie dogmatyczne, nie do podważenia!
Do dziś zachodzimy w głowę – czego się bali? Wyjścia poza utarty schemat? Powiewu niezależnej myśli? Odsłonięcia drogi do prawdy, niekoniecznie zbieżnej z drogą, którą kroczą Oni? Obalenia autorytetu Instytucji i swoich Gości? Ale to przecież Osoby doskonale znane w środowisku, o ustalonej renomie, z erystyką za pan brat…
Jedno pewne: po tym, co się stało – najlepszej prasy za oceanem nie mają i mieć nie będą. A ten klasyczny „strzał w stopę” to już nie jest nasze zmartwienie. Na szczęście.