Przeskocz do treści

Niezbędnie narodowy charakter demokracji, suwerenności i integracji

janszczepankiewiczJan Szczepankiewicz

Kraków, 29 maja 2016 r.

Wypada przychylić się do zdania klasyka politycznego realizmu Winstona Churchilla i przyjąć, że choć demokracja jest ustrojem ułomnym, to na dziś trudno zastąpić ją czymś, co byłoby na prawdę lepsze. Skoro tak, należy zatem uczynić ją maksymalnie bezpieczną dla suwerena oraz skuteczną w rzeczywistej obronie jego interesów, przede wszystkim przez przywrócenie stałych i budujących punktów odniesienia.

Od „turysty” do obywatela

„Władza ludu” realizowana za pośrednictwem działających dla dobra wspólnego „polityków” z samej niejako definicji permanentnie musi borykać się z zamachami realizowanymi a to przez ambitne jednostki, a to przez żądne wpływów mniejszości, a to przez reprezentujące obcy interes ośrodki zewnętrzne.

Świadome „społeczeństwo obywatelskie” pozostaje z kolei bytem, który oficjalnie jest pożądany i popierany, lecz w rzeczywistości pojawia się sporadycznie lub permanentnie pozostaje „w budowie”. Politycy przeważnie widzą w nim kłopot przy zdobywaniu, czy praktykowaniu władzy, niż wsparcie dla swoich działań. Z zasady wolą ludźmi manipulować, niż z nimi współpracować.

Na uwagę zasługuje obrazowe ujęcie problemu autorstwa Marka Migalskiego, który porównał sferę działań wyborczych do oblanej wodami wyspy, na jakiej codziennie bytują „tubylcy” tj. politycy, komentatorzy, czy publicyści, a na którą z okazji kolejnego „święta demokracji” przybywają „turyści” uosabiając przeważnie dość obojętny, a zatem bardzo słabo zorientowany elektorat.

Zajęci swoim „grillowaniem” ludzie, nawet jeżeli sobie przy piwie „politykują”, to reagują żywiej jedynie na głośną kłótnię urabiających w brudnym żywiole „wyspiarzy”.
W tej sytuacji można „plażowiczom” wiele wmówić, a jeszcze więcej obrzydzić, przez co ich demokratyczna sielanka przestaje być higieniczne, a z czasem może się stać wręcz niebezpieczna, bo po wyborach to nadal „wyspa” decyduje o ich codziennym życiu.

Demokratyczny decydent na każdym poziomie, by moc dokonywać wyborów pro publico bono, musi na co dzień utożsamiać się z własnym państwem narodowym, w adekwatnym zakresie posiąść wiedzę o jego sytuacji, a dalej zachować trzeźwość umysłu i osobistą lojalność. Tylko podejście stricte obywatelskie daje demokracji odporność na permanentne zamachy wewnętrzne i zewnętrzne, czyniąc ją użytecznym instrumentem dla rzeczywistej ochrony dóbr konstytucyjnego suwerena.

Między Moskwą, a Brukselą

Wiele lat temu na nieco surrealistycznym spotkaniu w Radzie Miasta Krakowa pn. „Magistracka Lekcji Zdrowia” postkomunistyczny polityk Marek Borowski przekonywał przyprowadzone przez nauczycieli dzieciaki, że niezbędną cechą definiującą niejako byt demokracji nie tyle jest realizacja woli większości, lecz tkliwa dbałość o samopoczucie rozmaitych mniejszości.

Zauważając już nie tak nową narrację skądinąd uparcie marksistowskiej lewicy, należy zadać pytanie o zakres oraz charakter postulowanego samoograniczenia władzy rządzącej w imieniu większości, na rzecz ludzi „obcych” i „innych”. Osób i grup często z natury rzeczy lub własnego wyboru skonfliktowanych z otoczeniem, a sfrustrowanych nie tylko przez najczęściej tu podnoszone „odrzucenie”.

Czy na przykład realizację woli Polaków przekonanych do tradycyjnych wartości, w tym utrzymania naturalnych wspólnot - rodzinnych, religijnych i narodowych ma cechować pozostawienie mniejszościom przyjaznego marginesu swobód, czy wręcz wycofanie się z przestrzeni publicznej, z oddaniem pola ideologiom konkurencyjnym? Czy tolerancja oznaczać ma mądre znoszenie w granicach, czy „poprawną politycznie” bezwarunkową kapitulację?

A może demokracja może być słuszną jedynie wtedy, gdy realizuje postulat wybranej ideologii, czy interesów, a kiedy werdykt ludu rozbiega się z oczekiwaniem, staje się automatycznie „pomyłką” zeźlonych wyborców i drogą do „dyktatury”?

Czy „omyłkowo” wyłoniona władza nie może już mieć mandatu do realizacji programu, bo jej relacje z wyborcą godzą wprost w „demokratyczne zasady”, a wśród tych znajdujemy prawo - przegranej mniejszości do co najmniej wspólnego sprawowania władzy, przy pozostaniu jednak w totalnej opozycji do - wygranej większości?

Unijne „dziel i rządź”

Polska jest dziś państwem fenomenalnie wprost jednolitym pod względem narodowym, czy religijnym, a jednak pozbawionym naturalnie ukształtowanych elit oraz obciążonym realnym podziałem nadal biegnącym wzdłuż linii zewnętrznej zdrady.

Wciąż żywa spuścizna nie suwerennej, antydemokratycznej i z gruntu amoralnej Polski Ludowej także współcześnie skutkuje oficjalnymi prośbami o obcą interwencję, która ma unieważnić wolne wybory Polaków.

Przedstawiciele uprzywilejowanej mniejszości, mającej nadal olbrzymią nad - reprezentację w sferze finansów, gospodarki, kultury, mediów, czy wreszcie polityki posądzają „miejscowych” o nacjonalizm i brak tolerancji. Nie patrząc na prowokowane przez siebie konflikty i niechęć, kierują wobec najżyczliwszego im otoczenia kolejne fałszywe oskarżenia oraz coraz to nowe roszczenia.

„Kongresy kobiet” na których brylują osoby podające się za rzeczniczki płci pięknej, operują wręcz modelowym „językiem nienawiści”. Rozhisteryzowane „prezydentki miast”, „profesorki”, „ministerki” i „byłe pierwsze damy” nakładając na głowy papierowe torby, wmawiają innym, że w Polsce panuje dyskryminacja i trudny dostęp kobiet do społecznego awansu. Same przy tym stanowiąc niepodważalny dowód na nieprawdziwość tych sądów.

Największym zmartwieniem nie owijającej już niczego w bawełnę niemieckiej Unii po trwającym ćwierć wieku jałowieniu gospodarczym i demograficznym wciąż żywej Polski, jest jak dokonać decydującego zamachu na spójność wewnętrzną, narodowe tradycje i budujący spokój społeczny. Skutecznym środkiem może być choćby siłowe, lecz nagłe wprowadzenie zagrożeń wynikających z importu obcych kultur, a dalej konfliktów na obserwowaną za granicami skalę. Dla konkurencji nasza demokracja będzie tylko wtedy dość dobra, kiedy pozwoli po raz kolejny w historii rozłożyć państwo Polaków, a naturalnie ukształtowane poczucie narodowej przynależności oszukańczym produktem „europejskiej obywatelskości”.

Narodowy punkt odniesienia

Wśród rozmaitych paradoksów, prowokacji i pospolitych głupot należy niezbędnie przyjąć kilka nienaruszalnych punktów odniesienia.

Państwo narodowe jest nam niezbędnie potrzebne. Świadczy o tym tak bardzo długa lista tragedii dawnych, jak też obecny stan i opresyjny charakter każdej z kreowanych ponad nim, rzekomo neutralnych, bo „ponadnarodowych wspólnot”.

Demokracja może być realizowana jedynie przez suwerena, czyli podmiot, którego dotyczyć mają wybory. Bez suwerenności nie może być zatem mowy o rzeczywistej demokracji w żadnym kraju. Z kolei obowiązkiem narodowych elit powinna być nie tylko techniczna sprawność w zdobywaniu władzy, ale też dbałość o możliwie świadomy, czyli obywatelski charakter dokonywanych wyborów.

Pomimo przyrodzonych ułomności systemu, demokracja w konstytucyjnie określonym trybie wyłania rządy zdeklarowanej w wyborach większości. Tego werdyktu nie można kwestionować, prowadząc permanentną kampanię, która wytwarza chaos i godzi wprost w trwanie narodowego państwa.

Jak pisał Stefan Buszczyński wielki dziewiętnastowieczny patriota, uczony, pisarz i wizjoner „tylko władza narodowa pochodzi od Boga”, czyli słusznie wyłoniona może być sprawiedliwą oraz działać w interesie tegoż narodu. Europa z kolei powinna przezwyciężyć widoczny w każdej dziedzinie życia „kryzys logiki i sumienia”, strzec się przed niemieckim dążeniem do hegemonii i wreszcie zrozumieć odmienność ducha polityki Rosji. Stary Kontynent musi być Europą Wolnych Ojczyzn, albo popełni samobójstwo w najgorszym możliwym stylu.

Wszelkie europejskie projekty integracyjne należy zatem realizować bez uszczerbku dla niezależności, a więc żywotnych interesów tworzących te wspólne przestrzenie państw narodowych. W innym przypadku wykreujemy w sposób niezawodny nie deklarowaną demokrację, poszanowanie praw człowieka, czy standardy państwa prawa, lecz ponadnarodową tyranię sterowana przez wspólnotowych uzurpatorów. Europejski projekt integracyjny należy pilnie wyjąć z rąk historycznych nieudaczników, pamiętając, że nie są to ręce czyste, a przy tym odważnie reagując na nader oczywisty powrót do myślenia imperialnego, czy wręcz kolonialnego.

Tekst pochodzi z Biuletynu Europy Wolnych Ojczyzn, Wiosna 2016.