Przeskocz do treści

Śnieżynki

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Widzę wyrzucane z bydlęcych wagonów w pędzie postępu trupki niemowląt. Mrożone. Sztywne. Takie sztywniaki. Świeżusie. Jest luty 1940 roku. Dla wyrzucających to mniam, mniam. To sowieci naprani samogonem albo trzeźwi jak szklanka w swojej trzeźwości ciemnoty księcia ciemności, zimnej i bezlitosnej, niszczą życie razem z esesmanami, co to paradują w swojej unowocześnionej (e, jacy i jakie oni i one nowocześni modernizatorzy) od Bismarcka lewicowej Kulturkampf, w tej od samego początku lewicowej Mein Kampf, tej tęczowej paradzie miłości, w tym tylko moje, w tym ja lepsze, w tym jakże to naukowym, w tym litościwym nad nieszczęśnikiem i nieszczęśniczką, którym ja cudowne w cudzysłowie pomóc jest gotowe w każdej chwili mordem i pogardą. I będzie to ja, ja i ja nadziewać dzidzię, embriona, zygotę świeżo urodzoną, świeżusią na sztachety płotów jak banderowcy nadziewali polskie dzieci, jak ten taki i owaki już zbliżający się do pięćdziesiątki w krótkich gaciach smarkacza wdziewał polską flagę w ekskrementy, żeby tylko nie być staruszkiem, którego z chęcią waliłby w łeb durny, moherem odziany łeb, i do przytułku – niech zdechnie jak najprędzej, co tam się zajmować dziadem albo i dziadówką. Widzę bezdomnych, opuchniętych nieraz od wódy, nieumiejących sobie z nią radzić, niekiedy półprzytomnych od nieszczęścia, którym dawałem późną nocą albo o świcie czy w samo południe papierosa, złotówkę, kawałek chleba, raz nawet pewnej kobiecie kupiłem obiad na dworcu PKP w Krakowie… Widzę całkiem nieźle brodę moją już szpakowatą, ja, szpak, mój rym do wersów Jana Kochanowskiego, powiadającego: „Broda, mój rym!”. Już jestem po czterdziestce bez ustosunkowań i do odstrzału jak byłem tuż po poczęciu do wyłyżeczkowania w gadkach lekarzyn mroków oświecenia i PRL (jak to brzmi! łyżeczki! łyżeczki cukru pełne cukierkowate!). To się dawniej nazywało spędzenie płodu. A jakże: spędzić, wypędzić chcieliby i chciałyby. A teraz mówią o tym, aby brzmiało uczenie – aborcja. Tylko że matka z ojcem nie pozwolili na to, żeby mnie wyssała maszyna aborcyjna, ta dokonująca abordażu, pirackiego ataku na pokład łodzi, rozszarpując człowieka na krwawe strzępy, albo – żeby mnie wygniatali, wyrywając cęgami: najpierw głowa, potem ręce, tułów, nogi – i won do śmietnika! Moja matka, gdy mnie rodziła, była starsza ode mnie teraźniejszego (miała 45 lat). I ojciec też był starszy (miał 46 lat). A mówili im, że spłodzą mongoła. Tak mówili dawniej różni i różne o dzieciach z zespołem Downa, bo rysy tych dzieci podobne są do mongolskich. I coś by się tu zgadzało, bo mam w sobie też krew tatarów. Trochę jak Aleksander Sulkiewicz, Duzman Emirza beg Sulkiewicz, zwany „Mały”, „Michał Czarny”, „Kizia”, „Tatar”, który zginął za Polskę w I Brygadzie Legionów w bitwie pod Sitowiczami. Jak wielu tych tatarów, którym Jan III Sobieski król przyznał szlachectwo, całym sercem muzułmanów i całym sercem wiernych Polsce. A więc zważcie, byście nie spotkali się z kindżałem, gdy zechcecie uderzyć i mnie zaatakować. Może nawet usłyszycie: Ałłach akbar! Bóg jest Jeden! Żeby tylko wam wystarczyło po kieszonkach tolerancji dla islamu. Tak, jestem mongołem, który wykłada na uniwersytecie, ma doktorat i pisze wciąż artykuły naukowe. A gdybym był niepełnosprawnym, nieumiejącym czytać ani pisać, nawet mówić, obłożnie chorym i wypróżniającym się do łóżka, zasmarkanym, krwawiącym i jęczącym z bólu, czy z lżejszym sercem – jeżeli w ogóle macie serce i mózg - radzilibyście, żeby wywalić ten kawał gówna (nie mówcie mi, że tak o nas nie myślicie w głębi serca bez serca i z pozorami serca i mózgu, głupcy i bandyci płci obojga), wywalić to, tę zygotkę (no, przecież dla was nie kogoś) do rowu?  Pachniecie perfumętami, aż mi się niedobrze robi na wasz węch. Ugarnirowani w marynary i spodnie na miarę, ustrojone w kolorki spódnic. Ależ słyszę już Bonjour z 1789 i Zdrastwujtie z 1917 i 1920, i Guten Morgen z 1933 i 1939, i Good Afternoon z 1945 w Jałcie czy Poczdamie. Piekło dobrymi chęciami jest wybrukowane. Celne nasze polskie przysłowie.

Może to jakieś udogodnienie, że nie zostałem duchownym? Bo uderzam w stół jak żołnierz (to z tradycji Korpusu Ochrony Pogranicza – jednej ze służb specjalnych II Rzeczypospolitej – w którym służył zawodowo mój dziadek).

sniezynki1A szło ku temu we wczesnej mojej młodości. Do dziś dopadają mnie myśli, czy nie zmarnowałem powołania. Byłbym wszakże wzorującym się na pochowanym w krakowskim kościele św. św. Piotra i Pawła ks. Skardze, a w istocie – jeżeli chodzi o wzór najwyraźniejszy – na Chrystusie, bijącym słowem twardym na odlew łobuzerię, przestrzegającym przed zgubą. Stąd moja ekstrawagancja. Także ta dedykowana niezapomnianemu ks. Kazimierzowi Malinosiowi, który długo myślał o mnie jako o przyszłym duchownym (fot. Maria Binek (matka autora), Paweł Binek, ks. Kazimierz Malinoś, ks. Jacek Michalewski):

Ekstrawagancja

ks. Kazimierzowi Malinosiowi (1934-2011)

Byłem wagantem, to znaczy – uciekinierem z kleryckiej gromady.
Tyle razy gubiłem drogę, aż stanąłem na jej początku.
Musiałem dojrzeć prawdę, żeby stała się owocem.

Dzisiaj już wiem tylko to, co słabość ludzka może wiedzieć.
Niesłusznie dziwiłem się temu niewymówionymi myślami. 

Tam, gdzie wyrachowaniem grzeszni stąpają w swój bezpieczny limes.
Dlaczego tam podchodzą do mnie słabego grzesznicy wygnani na margines?

I tak w cierpieniu domyślam się, że przeczuwają ślad powołania.
Ten, który nie zniknie przez całe ziemskie bycie waganta.
Ale zostanie zaledwie muśnięciem łaski, jaka mogła się dopełnić.

A przecież i ono wystarczy, żeby prosić o ratunek i czynić dobro.
Żeby wracać bez ustanku i nie mówić o plewach jak o uczcie.

Może potrzeba dziś także wojujących księży? Nie wrzeszczących, lecz gotowych na śmierć w obronie prawdy Chrystusowej w myśl pradawnej triady Kościoła pielgrzymującego, Kościoła wojującego i Kościoła uwielbionego? Czasy mamy takie, że trzeba stawać na szańcach. Nie bez powodu Jan Paweł II mówił i pisał o nieocenionej wartości ofiary męczenników. I nie chodzi o duchownych z pistoletem u pasa. Lewacki tytuł pseudo-reportażu Chrystus z karabinem na ramieniu niejakiego Ryszarda Kapuścińskiego pozostaje tu jedną z najbardziej bałamutnych bzdur, wrzynających się w podświadomość półgłówków.

sniezynki2To jest jadowita niby teologia, zwana teologią wyzwolenia, wyzwolenia z moralności, marksistowsko-leninowskie bredzenie, któremu w Nikaragui Jan Paweł II zaprzeczył, po ojcowsku pouczając ks. Ernesto Cardenala w 1983 roku, który wdał się we współpracę z komunistami. Bo trzeba wiedzieć, na jaką drogę się wchodzi, zwłaszcza gdy jest to droga uczestnictwa w kapłaństwie Chrystusa. Dlatego nie wstąpiłem ot, tak sobie do seminarium. To odpowiedzialność niesamowita.

A Cardenal powinien chyba nazywać się Carnaval – od karnawału, od zabawy w prawdę życia. Poeta, który zdradził poezję na rzecz propagandy, nie mówiąc już o sprawie uczestnictwa w kapłaństwie Chrystusa. Już tylko ze znaków zewnętrznych świadczy o tym brak – nie chodzi nawet w koloratce, a gdzie tam o sutannie pomyśleć.

sniezynki2aFotografuje się w berecie wyraźnie stylizowanym na bandytę i mordercę Che Guevarę. Nie nawrócił się do dziś. Ma osiemdziesiąt dziewięć lat. Jest nie tylko równolatkiem mojej matki, która wraz z moim ojcem przekazała mi życie od Boga, ale urodził się zaledwie dzień przed nią. I co? Przypomina agenta zła. I nie dlatego, że wygląda, jak wygląda. To tylko theatrum mundi. Przedstawienie. Wielu tak może wyglądać. Ja też. Ale co jest we wnętrzu? I komu, czemu służy przedstawienie? Nic złego w samym teatrze. Teatr jest czymś wspaniałym. Lecz gdy przestaje oczyszczać, zatruwa i przestaje być teatrem, staje się manipulacją, oszustwem, kłamstwem. No i co? Powiedział gdzieś, kiedyś, że Jezus był rewolucjonistą i wywrotowcem. To tak dla zmyłki, bo Jezus jest znakiem sprzeciwu wobec zła. Stąd wobec Cardenala i jemu podobnych, ale przede wszystkim po to, by zacząć dzień i noc, przypominam sobie, co napisałem:

Ergo

Tak więc ja, człek kontrrewolucjonista,
Bogu składam hołd w imię króla Jezu Krysta.
Tak zaczynam dzień i noc. 

Stąd niepokoją mnie niektóre poczynania papieża Franciszka (zresztą jezuity z Ameryki Łacińskiej) w sprawach materialnych (ale nie w sprawach wiary, tu papież podlega dogmatowi nieomylności; tak właśnie – podlega niczym prawu i widać, że prawo to wypełnia), takich jak symbolizowanie złota jako czegoś gorszego w oczach Boga, gdzie pojawia się pozłacany pierścień miast złotego pierścienia jako symbolu władzy Piotrowej. A przecież złoto tak samo zostało stworzone przez Boga jak słoma! Jestem głęboko związany z tradycją franciszkańską i nie mówię tego dla żartu. Moim trzecim imieniem (z bierzmowania) jest imię św. Franciszka z Asyżu, od lat sypiam na podłodze. Jak w tym wierszu:  

Przepowiednia

Przepowiadał mi śmierć już niedługo.
I niedługo przepowiadał.

A ja trochę wcześniej ją widziałem snem.
Wychodziła zza zakrętu korytarza.
Wprost z łazienki.

Mogła prosto iść.
Mogła skręcić.

I naprzeciw wyjść moich leży.
Moich koców. Tam, gdzie śpię.
Na podłodze.

Moim własnym obyczajem.
Ni zakonnym.
Ni żołnierskim.

Wyglądała.
Przez widzenie.
Chociaż śpię do ziemi twarzą.

Czarny tiul prześwietlony białoniebieskawym światłem.
Czarny tiul, w którym postać mogła tylko kształtem.
Czarny tiul, który kończy się u szczytu kosy haustem.

Ojciec widział ją kościstszą.
Z uniesienia głowy jawą.

Raz – w dzieciństwie.
Raz – w starości.

Najpierw na stanicy wschodniej.
Później przy zachodniej był granicy.

Najpierw dom otaczał śnieg i zamieć.
Później chłód jesieni. Zawsze – nocna pora.

No, a tamten niepoprawny prorok grał wspaniale.
Nie znał pism i bełkotał imię Piotra w niby grece.

Miało znaczyć zdrajcę Zbawiciela.
Nic o skale.

Dobrze wiedział jedno.
Bóg jest nad nim.

Recydywa.
Szedł z więzienia do więzienia.

Dobrze grał to dla jedzenia.
Chleb mu dałem.

Przy ulicy.
Nocą.

Za to dobrze przepowiedział.
Poprzez mowę tych, którzy słowom wciąż próbują zabrać konkret.

Trzeba mieć odwagę.
Mieć przy sobie.

Ważyć słowa.
A nie warzyć.
 
I nie przegotować.
Ale przygotować.
Czyny z wagi.

Omnia mea.
Już niedługo.
Już niedługo.

Słowem -  i złoto, i słoma okazuje się ostatecznie dzięki Bogu Koheletową marnością nad marnościami, podczas gdy jeden pierścień Piotrowy nie nakarmi tłumów, a pozostaje symbolem namiestnika św. Piotra. Chrystus nakarmił pięć tysięcy ludzi z dwóch chlebów i pięciu ryb (zresztą nazywali Go żarłokiem i pijakiem). I to jest perspektywa wiary, ale i ostatecznie konkretu wziętego z pragnienia pomocy. Powiada Jan Kochanowski:

Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszytko Twoje,
Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje. 

A więc? Wszystko, co mamy na tym świecie dobrego, pochodzi od Boga. Trzeba więc nam jedynie nie być chciwcami. Pragnącymi miłości, ale nie chciwcami (Chrystus na krzyżu rzekł: Pragnę, a nie: Chce mi się). Trzeba dzielić się darami (darami!) materialnymi i duchowymi. Czy nie mówi nam o tym czegoś opowieść o Midasie, który uwierzył w materię i wszystko, czego dotknął, stawało się złotem, którego jeść się nie da… Opowieść pogańska, ale świadcząca o spostrzegawczości. Jest po prostu różnica między złotem a chlebem, ale jedno i drugie pozostaje darem bożym. Niektórym to się myli. Chce im się jeść złoto, a nie chleb. Współpracować, nie pracować, nie być robotnikiem w winnicy Pańskiej. Tacy zawsze opuszczą w potrzebie. Czy nie widać teraz – w 2013 i 2014 roku – takich współpracowników, czyli kolaborantów? Jak bardzo inni są ci, których widać w Cristiadzie meksykańskiej, gotowych na męczeństwo i na obronę mordowanych! Ci z okrzykiem: Que viva Cristo Rei! Jak ministranci, których pozdrowieniem jest: Króluj nam Chryste!  A warto to wiedzieć, jak wielkim zobowiązaniem pozostaje to zawołanie, jak rycerskim. Byłem ministrantem przez kilkanaście lat i wiem, co mówię. Dlatego też jestem skrajnym i zdecydowanym przeciwnikiem przypuszczania dziewcząt do ministrantury. Nie ma bowiem żadnych prawdziwych feministek ani chrześcijańskich feministek – to bluźnierstwo! – ani prawdziwych feministek/sufrażystek. I to jest ważne także w liturgii i wśród osób konsekrowanych. Różnica między kobietą a mężczyzną nie jest kwestią umowy, ale faktów. Nie ma żadnej płci społecznej, jak próbują nam wmówić genderyści. Jest cud różnicy, który dąży ku wzajemności, uzupełnianiu się. Mówiąc uczenie – jest to droga z integralności własnej duszy, psychiki, ciała w integralność wzajemności. Jeżeli tylko integralności nie niszczymy i nie mieszamy pojęć. Istnieją jedynie prawdziwi ludzie w swojej naturze stworzeni, jak nie ma prawdziwych maskulinistów. Każdy został wszak stworzony jak go i ją Pan Bóg stworzył. A kiedy kto pyta o waleczność, to każde stworzenie ma swój wzór waleczności. Wielu nawet sobie nie wyobraża, jak odważne w swojej naturze potrafią być kobiety, zakonnice – zwłaszcza one – ale też kobiety świeckie! Jak polscy żołnierze 1920 roku brodzący własnym wysiłkiem w cudzie nad Wisłą u stóp Najświętszej Maryi Panny. To tak jak w zdaniu o. Józefa M. Bocheńskiego, który rzekł razu pewnego: „Czy kiedy przyjdą do ciebie mordercy i będą chcieli zabić twoją matkę, będziesz stać i patrzyć, jak ją zarzynają?”. No, nie!

Może więc trzeba księży wojujących. Jak ks. Stanisław Małkowski. Zawsze chodzi w sutannie. Pamiętający, że został ocalony nie bez powodu. On miał być zabity jako pierwszy przed ks. Jerzym Popiełuszką. Ale przetrwał tu w konkretnym celu. I odczuć można to głęboko, że on wie, co to za cel. To cel Chrystusowy. I jest też tak z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, acz to opowieść na inny tekst. I z wieloma innymi. Z ks. Dariuszem Oko. A przecież żniwo wielkie, robotników mało. A jednak… Jeszcze znajdą się młodzi i młode. A niech tam!  Pewnie pójdą tam i tu. Każde według darowanego mu charyzmatu, nie charyzmatycznej osobowości. Każde wszak według danego mu powołania należy do narodu kapłańskiego, Chrystusowego. Mężczyźni w udział w kapłaństwie Chrystusa albo w braterstwo zakonne, albo w ojcostwo rodzinne, kobiety zasię w siostrzeństwo (siostrzeństwo wobec sióstr, ale i braci jak bracia w braterstwo wobec sióstr i braci) albo macierzyństwo zakonu albo po prostu w świeckie mamą bycie. A jeszcze świeccy sami tu i ówdzie, ale nie samotni, pomagając. A ja już jestem za stary na kleryka, ale na śmierć gotowy. Jak wonczas, kiedy dowiedziałem się, że przyjdą też po mnie jacyś genderowi, niegendorowi przebierańcy, grożący mi nie wiadomo czym jako jednemu z członków Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. Napisałem tedy:

Barbarzyńcy

Niech przyjdą.
Spotka ich nóż we własnym sercu.
Wirujący na śmierć.
W jej stronę.
Aż do zgonu.

Nagle.
Powoli.
Według woli.
Własnej.
Zgodnie.
Z nią.

Nie wchodzi się bowiem bezkarnie do cudzego domu, ziejąc mordem.
Nie służy się zniszczeniu dobra, nie niszcząc siebie. Na nic groźby.
Albo raczej – na wszystko. W sobie. Już tylko zniknienie. W grobie.

O, to już same cienie.
Bez ludzi.

Zaczął się czas kośby.
Oddzielenie zboża od chwastu.

Już nic ich nie obudzi.
Chyba żeby zawrócili z drogi wybicia.
Chyba żeby się nawrócili. Do życia.

Tymczasem to już trupy. 

Wrocław, 10 lutego 2013 roku

Podstawą egzystencjalną tego wiersza jest konkretne zdarzenie z okolic 10 lutego. Dlaczego z tych okolic? Czy ci nieszczęśnicy wiedzieli wokół jakich rejonów krążą? Oczywiście dopóki tylko pyszczą, nic mnie te stworki nie obchodzą. Zresztą wystarczy, kiedy zaczynają grozić i brać się do bitki czy gwałtu, ściągnąć pasa i spuścić manto smarkaterii, bo smarkaterią ino są. Ale gdyby zagrozili mojemu życiu, żywi by ze spotkania ze mną nie wyszli. I nie jest to groźba, ale prosta deklaracja obrony własnej. A także mój obowiązek chrześcijanina obrony życia. Muszę po prostu bronić mojego życia, bo jeżeli dam się zabić tak sobie bez względu na wszystko, to czy nie okazuję się samobójcą? A jeżeli dam się zamordować, bo komuś mordować się zachciało, to czy nie zgadzam się na mord? A kiedy pozwolę na to, to czy mój trup obroni kogokolwiek obrony wymagającego? Jak w tym moim wierszu, jednym z najnowszych:

Nagim

Jeżeli ktoś każe mi nie odcinać łba bestii, skazuje mnie.
Zmawia się ze złym. Każe mi się zabić. Kazi mnie.
Odmawia. Mówi: „Nie będziesz służył życiu. Dasz się zabić”.
Mówi: „Popełnisz samobóstwo, samobójstwo”. A kiedy tak mówi, słyszę.
Tak słyszę kazanie diabła. Odmawianą modlitwę szatana.
Do samego siebie osamotnionego i wielbionego w swojej nadzwyczajności.
Nic ze zwyczajności Stwórcy. Nic z pokory boju.
Nic z pragnienia pokoju na krzyżu, gdzie Zbawiciel.
Podany jest drugi policzek, kiedy już nic nie można zrobić.
Kiedy gwałcą ci żonę, matkę, brata, siostrę, przyjaciół.
I jeszcze przyjaciółki, ciebie. Stoisz. Dajesz płaszcz.
Nagim. Czyli jestem nagi. A kto ci powiedział, że jesteś nagi? 

Stąd też wstaję. Z tych pytań. Zapalam świecę w oknie. Dla dzieci zmrożonych tą wieścią, że umierają w bydlęcym wagonie roku 1940 w lutym. To zaczęło się dziesiątego dnia tego miesiąca i roku. Wywozili z domu na śmierć żywe istoty bytu mordercy i morderczynie dumnie przynależni do NKWD. Jak im pokrewni esesmani i esesmanki w służbie NSDAP gnali dzieci do Auschwitz, żeby mordować i eksperymentować z tym (dla nich – z tym). A wszystko wśród zabijanych i mrących starców i staruszek, młodych chłopaków i dziewuszek, chłopów na schwał i dziewuch – fizycznie bezbronnych. Może uda mi się powiedzieć tak tylko jedno słowo w obronie życia, i to nie tylko jako ten, który należy do Klubu Przyjaciół Ludzkiego Życia z Gdańska. (Kto nie chciał umierać za Gdańsk? Dlaczego nie chciał umierać za Wolne Miasto Gdańsk? Czy tam ludzie nie żyli?) Może się uda. Spróbuję.

W tym też miejscu spotkać da się (jeden z darów przez Boga przekazanych, z których skorzystać można, tylko chcieć) refleksję rozumu z sercem związaną nierozerwalnie. Skąd wzięła się cywilizacja śmierci? Ta, o której mówił i pisał Jan Paweł II. Ta, z którą nie mógł poradzić sobie Tadeusz Borowski w swoich opowiadaniach (jak bardzo go rozumiem w tekstach U nas w Auschwitzu… albo w Proszę państwa do gazu!). W końcu nie wytrzymał i zabił się. Trochę inaczej niż rotmistrz (mimo przemianowań oficjalnych wciąż pozostanie rot mistrzem) Witold Pilecki. Borowski być może najpierw wziął siłę komunizmu za większą od zła narodowego socjalizmu, a wreszcie zrozumiał, że to jest zaledwie walka zła ze złem, po prostu porachunki gangsterów, ale nie miał już siły, by dalej walczyć… Nie wiem. Gustaw Herling-Grudziński w opisanym przez siebie Innym świecie poradził inaczej. Nie poddał się śmierci. Próbowałem o tym napisać w tym wierszu:

List oczywisty

A kiedy przyjadę, żeby zobaczyć Neapol i nie umrzeć,
Panie Gustawie, niech Pan mnie duchem zaprowadzi do najlepszych miejsc.

Do tych, które zbudowane są jak prawdomówność i dlatego wciąż stoją tam, gdzie
Wezuwiusz uwalnia od przymusu wiecznej szczęśliwości na przemijającej ziemi.
Na zawsze pokazuje zbrodnię niemiejsc, gdy miło czują się w nich niewolnicy przemilczenia.

W takich wypadkach trzeba pierwszej pomocy wolnej przestrzeni, zapełnionej pamięcią żywych.
Wśród głosów ludzi, którzy nie są ukąszeni, oddychających.
W powietrzu odwiecznym, w kolorach, domach, ulicach, obrazach i polach.
W zapachach, w dźwiękach, a jeśli można – w szumie morza.
Panie Gustawie, niech Pan prowadzi.

Po latach, w których chciałem wysłać do Pana list oczywisty.
A więc o tym, że nie poddał się Pan rozpaczy i wybrał życie.
Bliskość odczuć jednak może być bezsłowna.

W ten sposób będę już jak zawsze pisać na Via Crispi.

Jak o tym opowiedzieć? To jest jak infekcja, którą Herling przezwyciężył. To dawniej nazywało się zarażeniem śmiercią. Są tacy, którzy są bardziej odporni na wirusy, ale i tacy, którzy nie wytrzymują ataku, a oprócz tego tacy, którzy chcą poddać się chorobie, czy to dla źle rozumianej przyjemności, czy bardzo często z głupoty jak ci mądrale manifestujący zarażanie wirusem HIV tak sobie, ze złośliwości. Istotnie – to nie wzięło się z niczego, choć z nicości zła z pewnością. A teraz Polska wymiera. I nie tylko Polska. Bo nie rodzą się dzieci, bo rodzi się ich mało. Coraz częściej brak życia, brak oddechu, tchu, tchnienia, Ducha, tak – Ducha Świętego, a tak po prostu właśnie Ducha, bo zły duch nie jest Duchem, lecz podróbką niedającą oddychać, duszącą. Stąd nagle pełno złośliwości, podejrzliwości, potocznego chamstwa. A tu trzeba chcieć tchnienia, bośmy wolni. Zaczerpnąć powietrza. Wiatr wionie, kędy chce. Wszędzie. Dar wszechbogaty. Trzeba prosić, modlić się, czyli mówić. A przyjdzie. Już przychodzi. Nawet nie wiemy – kiedy. Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi! Kto to powiedział? I nic tu nie pomoże technologia in vitro, bo jest tylko technologią. A mówiąc z grecka – techne nigdy także u Greków nie była samotna w wymiarze ogólnym. Zawsze towarzyszyła jej filosofija, przyjaciel i przyjaciółka mądrości. A tu in vitro, czyli w szkle, w tym niby witrażu, ale przecież nie w witrażu. Dobre chęci, a właściwie niby dobre chęci. Bruk piekła. I selekcja do gazu. Ktoś kiedyś niejeden raz to do tego porównał. Bo tak to w tym pozornym świecie jest: Proszę państwa do gazu! Gaz wchodzący w powietrze. Jak w okopach pierwszej wojny, jak w obozach drugiej wojny.

sniezynki3Skończyła się wojna totalna, nazywana drugą wojną światową. A ja po dziesiątkach lat piszę prozę poetycką, patrząc na zdjęcie dziewczyny, właściwie już kobiety, która była ośmioletnią dziewczynką w 1940 roku i cudem boskim ocalała razem ze swoim jedenastoletnim bratem z sowieckiego zesłania. Tak, to wielkie szczęście, że ocalała. I pamięta te dziewczynki i chłopców, którzy zmarli w drodze. Wiem o tym, że pamięta, choć o tym nie mówi. Będzie miała już wkrótce osiemdziesiąt pięć lat. Urszula Beaumont de domo Binek. A mnie ogarnia w końcu nie wściekłość, ale gniew boży, kiedy myślę o mordowaniu dzieci, ludzi. Powiedział Chrystus – bądźcie jak dzieci. Zaprawdę wiedział, co mówi. To ludzie, dzieci boże. Jeden jest tylko grzech niewybaczalny, grzech przeciwko Duchowi Świętemu, nazywanie dobra złem, o czym mówi Pismo. Dlatego napisałem tę prozę poetycką:

Odwrót

I oto napisała na odwrocie zdjęcia: „Jedno ze zwierząt dwunożnych w Parku”. Wszystko na odwrót. Wszystko do niego przygotowane. Tak stajemy u wrót, jesteśmy od wrót. Tak zaczyna się sztuka. Pierwsza niezwykłość. Ale w jakim Parku, u Boga, że aż opatrzonym ze wszystkich możliwych dotąd ran dużym P! W którym z nich, wygnanym z rajskiego ogrodu? W tym od mistera Hyde’a, który wcale od niego nie jest, a on może i by mógł być misterem któregoś roku? W tym, w którym można wykrzyczeć cały ból, a każdy słysząc, przejdzie obojętnie? Miała osiem lat, kiedy wepchnięta do bydlęcego wagonu sowieckimi sapogami nic nie rozumiała w łzach. Tego skurwysynom i kurwom nie wybaczę do ostatniego mojego czarnego podniebienia od Nieba i biało-czerwonego oddechu. Jakże podobna do niej Liza Minnelli! I tylko Liza nie wie, czym naprawdę jest cierpienie, i ta jej tam Sally Bowles, chociaż kto wie, czy nie równie pięknie śpiewa, że życie jest kabaretem. Który to rok w tej nieszczęsnej szczęśliwego przeżycia Wielkiej Brytanii? Które z tych naszych temporalnych, tymczasowych pomieszczeń? Być może lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku po Chrystusie, któremu jednak nie przestała wierzyć. Żadnej daty. I tylko dane dane. Być może. O, Boże! Musiała wtedy mieć dwadzieścia kilka lat. Taki nasz mus raz w życiu. A nad nią dwie smugi światła, nie linie cienia. To mogło być po wschodzie albo po zachodzie. Wtedy powstają najczęściej takie refleksy. To mogła być taka opowieść. I ona w wyszywanej cudem sukience, w białej bluzce, w strzępionej u łokci narzutce, w sandałach, tam umieszczona, siedząca na leżaku ustawionym jak krzesło, z prawym przedramieniem zgiętym na oparciu, a w dłoni lufka z dymiącym papierosem. Nieoczekiwany wystrzał. Całe dorosłe życie leczyła ludziom oczy. A tu spod włosów do ramion patrzy przed siebie. W dal.

Wrocław, 10 września 2012 roku, na tydzień przed 17 września

A w filmie Grzegorza Brauna Eugenika. W imię postępu mówi pani genetyk o tych zarodkach, o tych dzieciach, które w selekcji są odrzucane albo czekają latami w lodówkach na przemądrzałą decyzję – zostawimy do rozwoju albo wyrzucimy do śmieci – mówi, że nazywają je ci, którzy chcą ratować, którzy chcą oddechu, nazywają śnieżynkami.

Niech mi wybaczą ci, którzy to czytają, to, co może się wydać nadmiarem słów. Ale kiedy się to wszystko pamięta, pragnie się mówić i mówić. A pamiętasz ją? A pamiętasz jego? Jeszcze jeden wiersz, jeszcze tylko jeden. Już bez komentarza. Chyba tylko z takim, że po arabsku kirmiz, a po hebrajsku kermes znaczy karmazyn.

Rozpalone tarcze karmazynu

sniezynki4Stoję tam w czasoprzestrzennych wymiarach.
A pod stopami śpi Westminster Bridge.

Za moimi plecami pokazuje godzinę
Big Ben na czterech zegarach.

Jest za pięć dwunasta.
Sierpień rażącego słońca.
Dzień szósty.

Spod przymrużonych oczu mam wszystko powiedzieć.
Że w podziemiach katedry św. Pawła jest nazwisko, które noszę.
Że ożywia je imię krewnego, który stoi obok.
A w stronach nieodległych żyje siostra jego.

A wtedy, gdy w zagrabionej Polsce sowieci ładowali dziećmi bydlęce wagony?
Wtedy to były dzieci, jak tam na Kołymie, zbielałe, bielsze od śniegu.
Już tylko w garstce bólu wyszły z umęczonej ziemi.

O, kirmiz!
W Persji.

O, kermes!
W Palestynie.
 
W nieustającej drodze do Egiptu.

Już nigdy nie wróciły do miejsc urodzenia.
Lecz nadal trzymały w dłoniach palmy czynu.

Żegnały się przed snem pustyni.
Jak rozpalone tarcze karmazynu.

Jeszcze trzepoczą skrzydła namiotów.
Ostre światło słońca razi w zenicie.
To światło spod przymrużonych oczu podrywa się do lotu.
Ogarnia wzrokiem, co dyktuje życie.

Przymykam oczy niczym ślepiec Homer. Podnoszę głowę z sercem ku niebu. Patrzę. Śnieżynki. Lecą z nieba.