Przeskocz do treści

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Jak ja nie cierpię być na czasie! Ale muszę być, bo zostałem powołany do życia jak my wszyscy. I muszę cierpieć. Przecież każde z nas tak czy inaczej cierpi, a przy okazji odpoczywa. Czasem trochę jest zabawy. I tak nieco na tym czasie stojąc, wisząc, leżąc, siedząc, przysypiając, wołam ha, ha, ha, a nieco dyndu, dyndu, bo przecież to też i wisielczy humor. No, może nie zawsze, bo czasem pod krzyżem się staje, poważnieje. A kto mówi, że przed nami i za nami sama błogość, myli się, mylne jego dróżki, manowce. Ale jest wesoło. Bo to jest Droga dla Pańskiego doga i Prawda, i Życie. I tak idę. W końcu to Euaggelion (a w wymowie Ewangelion, czyli ta Ewangelia, a w istocie ten Ewangelion). To ta Dobra Nowina, a – jak już wiemy – w istocie ten Dobry Ewangelion, który jest w istocie – tej istocie. To Bóg Ojciec. I Syn Boży. I Duch Święty. Trójjedyny. Droga. Dukt. Idę Nim tak, jak umiem. On Jest Panem. Panem czasu,  a więc i dziejów. Jak więc iść na Nim? Jak to ścierpieć? Ale i On nieraz niesie mnie na swoich rozkrzyżowanych ramionach. Zwisam Mu przez ramię, przez tę czy tamtą ranę krzyżową. Wszyscy tak mają, jeżeli tylko będą pragnąć. Ja pragnę.

Pojazd czasu wpuszcza mnie w czasy dawne. Przynajmniej dla najmłodszych dawne. Muszę wracać do mojego dziennika, bo chodzi po drodze, przy okazji, przy oku widzącym, a w każdym razie chcącym widzieć, o sprawę pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Oto bowiem u początku lutego 2014 ukazał się film Jack Strong. Zostawmy tu na boku występy w telewizji panów bandziorów pseudooficerów z byłego LWP w związku z filmem, którym przyzwoity człowiek nie splunie nawet w twarz. Zostawmy też kwestię jakości filmu miłośnika wulgaryzmów. Chodzi o istotę. Idziemy:

28 sierpnia 2010 roku

Ogród, którego nie ma w tym, co dzisiaj widzialne. Ostatecznie zniszczyła go powódź 1997 roku. Przez lata ten ogród uprawiał mój Ojciec, chociaż nigdy nie był jego własnością. Dzierżawa. Dzisiaj przyszedł mi na myśl. Ojciec w swoim ziemskim życiu. Nie dorobił się niczego, co miałoby większą materialną wartość. Powiedział ktoś kiedyś mojej Matce: „Pani mąż to dobry człowiek, ale głupi”. Dlaczego tak powiedział? Bo ten mąż nie zapisał się do PZPR, jak się wówczas mawiało – nie należał do partii, a to zapisanie dawało korzyści finansowe. Nie był członkiem ZBOWID-u, czyli Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, do którego gremialnie zapisywali się także przeniesieni do rezerwy żołnierze I i II Armii WP. Ojciec się nie zapisał, chociaż w czasie II wojny światowej był żołnierzem I Armii, a później oficerem frontowym; ba, walczył w zwiadzie artyleryjskim. Pamiętam, że jeszcze chłopcem kilkunastoletnim będąc, tłumaczyłem jakiejś kobiecie, że mój Ojciec nie należy do ZBOWID-u, chociaż był na wojnie. „Jak to? – ona na to. – Jak był na wojnie, to musi należeć do      ZBOWID-u!”. Tymczasem faktem było to, że nie musiał. Ale kiedy starał się o uprawnienia kombatanckie, przechodząc po zawale serca na rentę, PRL-owskie urzędasy próbowały go zmusić do musu, twierdząc, że skoro nie należy, to nie walczył na froncie. Poszedł tedy Ojciec do WKU z pytaniem o mus i oficer stosowny wydał dokument dodatkowy, stwierdzający przebycie szlaku bojowego aż po udział w zdobywaniu Berlina. I Ojciec się nie zapisał. Przychodzili też do niego werbownicy milicyjni, gdy z wojska już był przeniesiony do rezerwy, i namawiali, żeby został milicjantem. Za każdym razem odmawiał. A w tle pokój z kuchnią, kran tylko z zimną wodą, stare meble, ubikacja na korytarzu, piec kaflowy w pokoju. Mieszkanie, oczywiście, czynszowe, wynajmowane. W najlepszym gatunku biedy. Z popękaną ścianą w rogu kuchni. I tak aż do końca życia na ziemi. Dzierżawa.

jakjanie1Czy myślał o tym, pisząc o realnym socjalizmie? Ten fragment jego Zapisków, który zacytowałem trzydzieści siedem dni temu… To trzeba policzyć. Dokładnie. Każdy szczegół. Napisał: „W 1947 roku zwalniają mnie z wojska, bo mam rodzinę w Anglii, innych spotyka to samo za to, że mają księdza w rodzinie, za pochodzenie i licho wie za co. I to jest realny socjalizm”. Wiem, jak to wyglądało. Ojciec opowiadał o tym nieraz. Nie wiem tylko, czy był tego świadom, że za całą sprawą stał szpicel, taki w typie sympatycznego Wojtka Jaruzelskiego, który donosił o wszystkich rozmowach ze swoimi kolegami. Oficer polityczny, zwany też oświatowym, wzywał Ojca, gdy był w szkole oficerskiej w 1946 roku, i pytał. Robił to kilkakrotnie. Za każdym razem czynność ta wyglądała następująco: „Wiemy, że wasz ojciec jest w Londynie. Powiedzcie nam, dlaczego nie wraca”. Ojciec odpowiadał: „Nie wiem”. I na tym kończyła się rozmowa. Kiedy jednak wezwania powtarzały się bez ustanku, Ojciec wziął pewnego razu ze sobą adres londyński mojego Dziadka i po wysłuchaniu formułki wypowiadanej przez politruka odparł: „Tu jest adres mojego ojca. To już dorosły człowiek. Jeśli pan ciekaw, dlaczego nie wraca, niech pan do niego napisze. Może panu odpowie”. Było to wezwanie ostatnie. Po czym Ojciec przestał być słuchaczem szkoły oficerskiej i został przeniesiony do rezerwy.

Miał świadomość tego, że styka się z próbą werbunku na informatora, z iskiereczką, która mruga na Wojtusia. Tyle że nie było mu Wojtuś na imię. Nie zaświeciły mu się oczy jak temu, który poinformował stosowne organy o sytuacji rodzinnej kolegi, rozważny, usłużny, psi. Nie zaświeciły mu się oczy jak temu, więc nie oślepł i nie stracił rozeznania. Właściwie – jak mówił – miał dosyć słuchania tej gadaniny. Jego imiennik i rówieśnik pisał o takich stanach odczuć, sprawach naturalnych i oczywistych:

„Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu
książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie”.

A teraz następny krok. Ale ostrzegam – tu wszystko jest tak poplątane, że kto nie ma pełnej oraz dynamicznej świadomości zdarzeń, ten może się zaplątać i paść albo w błogości pochwał dla biednych i utrudzonych życiem, albo we wściekłości względem niegodnych. Idziemy przez mentalną dżunglę. To wymaga nieraz wiele czasu. Sam też nieraz potknąłem się o jakieś coś. Taki krótki fragment Zapisków mojego Ojca (zapis z 28 sierpnia 1982 roku):

„W maju 1944 roku wracają sowieci. Zabierają do wojska, podobno polskiego, ale czy tak jest naprawdę, nikt nie wie. Równie dobrze może to być wywóz na Sybir. Mnie jak i innych zatrzymuje patrol w drodze do pracy, odprowadza do wojenkomatu, tu rejestracja i odjazd do tego wojska. I to jest realny socjalizm. W tym wojsku oficerami są w 95 % Rosjanie.

Kończy się wojna, front, jest nowa Polska, dziwna Polska. Propaganda w tej nowej dziwnej Polsce, propaganda partyjno-rządowa zaczyna opluwać kolejno – przedwojenną Polskę, AK, rząd polski z Londynu, żołnierzy z Zachodu. Opluwa się wszystko i wszystkich, gdyż siebie uznaje się za alfę i omegę. Zaczyna swe zbrodnie UB”.

Tu następuje akapit wyżej cytowany o wyrzuceniu Ojca z wojska. A teraz kolejny przeskok w czasie. Fragment zapisu mojego dziennika z 13 grudnia 2010 roku:

Po latach czytam Zapiski Ojca, pamiętając, że stały się wraz z upływem czasu ważnym dokumentem historycznym; jednym z wielu, a przecież takim właśnie dokumentem. Ich geneza wiąże się z reakcją na stan wojenny. Pierwsze ich zdanie, zapisane piętnastego grudnia 1981 roku, brzmi: „A więc mamy w Kraju stan wojenny”.

jakjanie2Drugiego stycznia 1982 roku Ojciec zanotował: „Byłem dzisiaj w mieście. Na każdym rogu ulicy 2-3 milicjantów z ZOMO, patrole wojskowe z automatami na ‘gotuj broń’, co chwila przejeżdżają samochody z milicją i wojskiem. Gdy tak patrzyłem na tych żołnierzy z bronią gotową do strzału patrolujących miasto, pomyślałem sobie, że albo się rzeczywiście boją, albo tak ich nastawili oficerowie. Przypomniały mi się walki w czasie szturmu Berlina, gdy była prawdziwa wojna, gdy naprawdę można było dostać serię zza jakiegoś rogu. Otóż wtenczas w wolnych chwilach łaziliśmy z kolegami po już zajętych dzielnicach Berlina, ot tak przez ciekawość, pogapić się, ale myśmy wtenczas nosili swoje automaty zwyczajnie na pasie, a nie gotowe do strzału. Jak to jest, nie rozumiem, przecież myśmy wtenczas nie byli jakimiś bohaterami, ale zwykłymi młodymi chłopcami, może nawet młodszymi od tych z patroli na ulicach Wrocławia obecnie. Do czego ta straszna partia na obcych usługach doprowadziła ludzi, że dzisiaj na uzbrojonych żołnierzy na ulicach miasta patrzy się jak na okupantów, choć noszą polskie mundury i orzełki na czapkach”.

Uderzająca w tym zapisie jest różnica w reagowaniu żołnierzy frontowych na dopiero co zdobytym terytorium wroga i umundurowanych nieszczęśników albo sprzedawczyków i tchórzy w stanie wojennym. Ci drudzy są wyraźnie złachmanieni. Irytuje mnie nazywanie żołnierzy I i II Armii WP najeźdźcami i zdrajcami przez niektórych spośród tych publicystów i historyków, którzy myślą o sobie „najniezłomniejsi”, a prochu nigdy nie wąchali, pole bitwy zaś i śmierć widzieli tylko na obrazkach. Podobne głupstwa wygadują zresztą ci, co dzieląc czule włos na czworo, opowiadają banialuki o niejednoznaczności postaci Berlinga czy Jaruzelskiego albo Kiszczaka. Żołnierze frontowi w I i II Armii, a nie oddziały specjalne i tzw. Informacja oraz milicja, nie byli żadnymi najeźdźcami i walczyli z wojskiem niemieckim Hitlera. Zdrajcami okazali się zaś ci, którzy od początku współpracowali z komunistami, a więc wyżsi dowódcy jak Berling, a następnie wszyscy ci, co podczas czystek lat 1945-1948 poddali się, to znaczy – weszli w tworzoną strukturę totalitarną wojska nazwanego Ludowym Wojskiem Polskim, a więc przystąpili do szpicli, morderców żołnierzy AK, WIN-u, NSZ-u, pełnej ideologizacji i ateizacji. Stali się w ten sposób łachmaniarzami, którymi żołnierze frontowi nie byli. Co zresztą widać także z opisu mojego Ojca.

To nie jest myślenie według schematu: „Prawda leży pośrodku”. To nie jest w ogóle myślenie według schematu, którym wygodnie posługują się najniezłomniejsi oraz dzielący czule włos na czworo. Obydwa typy relatywizują rzeczywistość. Wartościowe zaś jest docieranie do prawdy obiektywnej.

Piętnasty stycznia 1982 roku w Zapiskach mojego Ojca: „Słuchając radia zagranicznych stacji jak BBC czy Waszyngtonu, nie mogę się nadziwić przypuszczeniom, że gen. Jaruzelski to być może patriota, a nie marionetka sowiecka. Dla mnie i kręgu moich znajomych tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że Jaruzelski to gorliwy sługa swych moskiewskich mocodawców. Razem przygotowali ten stan wojenny u nas i to, co się teraz u nas dzieje, razem wykonują, choć polskimi sprzedajnymi rękoma”.

Powiedział mi kiedyś Ojciec, tak na krótko przed swoją śmiercią, choć o tym nie wiedzieliśmy jeszcze, że wkrótce umrze (miałem dziewiętnaście lat, kiedy to się stało), a mi było blisko do poboru w PRL-owskie sołdaty: „Pamiętaj, że przysięga złożona pod przymusem ciebie nie obowiązuje!”. Zapamiętałem sobie to bardzo dobrze, chociaż nigdy do tego czegoś nie trafiłem, albowiem zacząłem studia w 1989 roku, kiedy to w końcu zlikwidowano studium wojskowe. I była ta pamięć śladem postawy Ojca – ratować, gdy się da, a tymczasem nie skutkuje bój militarny, nie dać się wybić, szanując tych, którzy poszli na stos. Oczywiście, kiedy już nie ma innego wyjścia, trzeba dać świadectwo, jak mój Ojciec, który nie wyparł się swojego ojca i nie wdał się w matactwa. A to niewdawanie się, co uświadomiłem sobie po latach, w istocie groziło śmiercią. No, tak, ale dopóki można, trzeba trwać, tego trzeba, taka jest potrzeba wraz z rozumieniem tych, którzy nie wytrzymali tego egzystencjalnego boju albo zaczęli krzyczeć z nadmiaru cierpienia jak Ryszard Siwiec. O tym jest ten wiersz, nawiązujący też do innego o Ryszardzie Siwcu właśnie, a w dali do tego o generale Emilu Fieldorfie (fot. Wikipedia). Oto on:

augustemilieldorfnilPrzypomnienie

Popychany.
Ugniatany.

Wieści Hioba są takie.
Z prawa dociskany wskazującym palcem z lewa.
Dopadną cię albo nie, bo nie można cię złamać.

Wargi ruchliwe smrodem obłudy, który obsiada radą robaczywych mędrców.
Ruchliwe bulgoczącym gnojem rechotu za plecami.
Chcą wejść na głowę, wbijając kłamstwa w skronie.

Świeccy w kapłańskich szatach.
I duchowni bez ducha.
Nadzy do znudzenia.
Oświeceni, oświecający.
Nuda, nuda.

Nic dziwnego, że nie wszystkim wystarcza cierpliwości.
Tego kruszcu jest mało i trudno go zdobyć.
Spoczywa w głębinach obwarowanej twierdzy.
Na szczycie jej wieży czuwa kruk o perlistym dziobie jak zaostrzony młot.
Ma przenikliwy wzrok błękitu i szorstkie pióra bieli.

A wieści Hioba są takie.
Wie przecież, czego doświadczył.

Dlatego umęczeni czasem płoną, przypominając krzak gorejący.
A ty pośród nielicznych przypominasz skałę.

I krótki wiersz świadczący o podobieństwie postaw. O tym, czego w Polsce uczono od dawna, że są rzeki różne. Uczono, uczono, choć zdarzało się, że jeden ktoś zakrzykiwał drugiego kogoś. Ale uczono. Także nad tą rzeką metaforyczną, do której odwołuje się właśnie ten mój krótki wiersz:

Nil

Który nie miałeś grobu.
Który nie byłeś pochowany.
Który wszedłeś w powietrze.
Którego ciała odnaleźć nie mieliśmy sposobu.
Który płyniesz w wietrze.

W ciągłym ruchu zostajesz oczom nieuchwytny.
Kiedy mierzymy trakty, przenikasz nasze miary.
Jeszcze jedna kaskada, jeszcze jeden wysiłek przejścia katarakty.
A może się zobaczymy i będziemy wreszcie istnieć.
Jak ty, który jesteś wielką rzeką wśród tysięcy wspaniałych.

Który jesteś żołnierzem.
Który bronisz życia.
Który masz na imię

August
Emil.

jakjanie3To o gen. Fieldorfie, jak widać, choć nie tylko. I jak widać także, tu w tym miejscu umieszczenie tego wiersza nie jest zestawianiem rang wojskowych (mój Ojciec opuścił wojsko w stopniu podporucznika) ani zasług, ale pozostaje myślą o wspólnocie postaw. Ta wspólnota postaw tych, którzy wiedzą o co chodzi, wyraziła się specyficznie w sierpniu 1980 roku, kiedy Ojciec spotkał się w Wielkiej Brytanii z siostrą i bratem po czterdziestu latach, ale też ze swoją kuzynką i jej mężem, Juliuszem Pilawa Kamienieckim, walczącym swego czasu pod Monte Cassino  (na fotografii od lewej - Juliusz Pilawa Kamieniecki, Janina Pilawa Kamieniecka, Zbigniew Binek), który mu ofiarował swoje patki mundurowe, a ten później umieścił je w miejscu honorowym wraz ze swoimi odznaczeniami w gabinecie własnego domu.

jakjanie4 Sentymenty? Również. Ale przecie też, a może zwłaszcza – wąchanie prochu. Prochu ziemi i nie tylko. Tej ziemi. Tej, która została nam dana, by czynić ją poddaną. Także wbrew wężom, które prochem się żywią. Pamiętając, że cieleśnie z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. A w tych obrotach ciał niebieskich podnosząc się i padając, padając i podnosząc się, idziemy. Ojciec wspomniał kiedyś, że w czasie szturmu najtrudniej pod ostrzałem podnieść się z ziemi. No, ale podnosić się trzeba, taka jest potrzeba. Stawania w potrzebie.

Mój Ojciec wędrował całe życie. A teraz jest przy mnie, przy mojej siostrze i przy moim bracie. Wszędzie. On – Zbigniew Binek. Słyszę go w Bolero Ravela (bardzo lubił ten utwór). Nadchodzi. Był kierownikiem ambulansu pocztowego – cały czas na stojąco noc czy dzień we wnętrzu wagonu tuż za lokomotywą (tego już teraz nie ma). Chciał studiować geografię, ale warunki nie pozwoliły. A jednak został geografem. Wyznaczał, jak umiał, mojemu rodzeństwu i mnie azymut. Moralny – zaznaczam, żeby nie było wątpliwości. Oczywiście to jest rozumiane jak najszerzej – od tego, żeby się myć, poprzez to, żeby się uczyć, aż po to, żeby być przyzwoitym człowiekiem. No i jeszcze jedno – miał świetną chwytliwość języków obcych. Mówił po rosyjsku tak, że te oficery i szeregowce Krasnej Armii nie wierzyły, że jest Polakiem. A wiemy przecież, że wśród tego, co początkowo nazywało się I i II Armią WP, było pełno Rosjan poprzebieranych. Ojciec nie był poprzebierany. Rozumiał ludzi innych narodów, nie przyjmował zła, które czynili, ale dobro i naturę różnic i podobieństw ludzkiej egzystencji – tak. Czytał Wojnę i pokój Tołstoja w oryginale; do dziś mam ten egzemplarz tej powieści. Mówił też dobrze po niemiecku. A kiedy byliśmy w Australii (Ojciec miał już wtedy sześćdziesiąt lat) pojawiło się takie zdanie w rozmowie szeptem pomiędzy naszymi znajomymi: „Ty nie mów wszystkiego, bo on zaczyna rozumieć po angielsku”. Pewnie z tych zdolności wzięły się moje naukowe zainteresowania przekładoznawcze. Ale to tutaj mało ważne. Ważny jest azymut. Jechałem ongi na drugi koniec Polski do jednej z ciotek, straszliwej dziwaczki, która potrafiła wywołać awanturę o nic z niczego. To drobiazg. Ojciec powiedział mi wtedy: „Gdyby coś było nie tak, pakuj się i natychmiast wracaj, nawet się nie zastanawiaj”. To drobiazg. A przecież już wtedy dowiedziałem się, że tam oddalony, gdzieś pod Ełkiem, co naprawdę daleko jest od Wrocławia, mogę liczyć, choćby i z bezgroszem w kieszeni, na ten punkt orientacyjny, na dom, z którego wyjdzie mi na spotkanie w punkt, na którym mogę się oprzeć. Opieram się do dziś, żeby ustać na nogach i oprzeć się złu. A był ostry nieraz, ale i wcześniej czy później z przymrużeniem oka. Aż boję się powiedzieć, że z przymrużeniem Oka Opatrzności, które czuwa, ale i pogodne jest. Nie jest to chyba bluźnierstwo, bo chodzi tu o ślad ojcowskiej troski różnie wyrażanej na wzór Najwyższego.

Ojciec nigdy nie zdradził. Ani swoich przekonań, ani bliskich. To może wydawać się oleodrukowe. Ale to tylko tak się wydaje. Tak było. Wiem o tym. I tak jest. Byli tacy ludzie. I bywają. Nieliczni, to prawda, ale jednak. I tak - nie trzeba tu cytować całego mojego wiersza pt. Wybór. Tylko ten jego fragment wkomponowany w zapis dziennika z dnia następnego względem wyżej cytowanego:

Brak znamion rozkładu na duszy ekshumowanego.

Za życia ciała przeniesiono go poza krąg epidemii.

Błędnie ją wówczas nazywając zdrowiem.

Minął kordon.
Złożył broń.
Odpiął oficerski pas.

I spokojnym krokiem poszedł w swoją stronę.

Nie zapisał się do związku bojowników.
Nie żył nigdy w partii zjednoczonej mordem.
Od milczenia wobec tłumu najemników żuchwy ma złożone.

pulkownikryszardkuklinskiCiekawe, że w tym samym mniej więcej czasie, gdy mój Ojciec został przeniesiony do rezerwy, a więc na krótko przed początkiem lat pięćdziesiątych XX wieku, swoją karierę w wojsku, które wkrótce zaczęło być zwane LWP, zaczynał przyszły płk. Ryszard Kukliński. Mojego Ojca wyrzucano ze szkoły oficerskiej, on do niej wstępował. I to we Wrocławiu! Nie widzę w tym żadnego zbiegu, choć może i on jest. Nie to jest ważne. Komuniści, choćby Kiszczak czy Jaruzelski, uznają Kuklińskiego za zdrajcę. Ba, kiedyś nawet Wałęsa rzekł, że jeśli chodzi o Kuklińskiego, to on, Wałęsa, nie ma zamiaru promować zdrady. Co miał w związku z tym na myśli, trudno pojąć, bo w ogóle trudno tego człowieka pojąć. Niemniej z kolei antykomuniści mają płk. Kuklińskiego za bohatera, przynajmniej niektórzy z nich, a niektórzy z tych niektórych przydają jeszcze pułkownikowi nimb postaci wallenrodycznej. I tak przepychają się jedni z drugimi. Ale że – jak wiemy dzięki Juliuszowi Słowackiemu – wallenrodyczność to rzecz nowa, ja bym był ostrożny w używaniu tego słówka. Mówiąc po prostu – wallenrodyczność to debilizm świadomy i straganiarski chwyt. Co tu dużo mówić – Kukliński był zdrajcą, a był właśnie wtedy, gdy zaczął się kształcić na oficera LWP, i kiedy przyzwoitych ludzi zaczęto z wojska wyrzucać.

plkkuklinskiopPo czym bez wątpienia od zdrady odstąpił, zaczynając współpracę z wywiadem wojskowym Stanów Zjednoczonych i pomagając w zwalczaniu ZSRS. Dzięki temu też działał na rzecz niepodległości Polski, i nie tylko niepodległości, ale wręcz istnienia Polaków oraz obszaru, na którym żyli, bo plany wojenne sowietów przy zgodzie na to władz PRL-u zakładały możliwość zniesienia z powierzchni ziemi Polski jako takiej podczas wojny atomowej. Informacja o decyzji wprowadzenia stanu wojennego, którą płk. Kukliński przekazał Amerykanom, była finałem jego działalności i kwestią nie najważniejszą wobec globalnych planów sowieckich. To, że Kukliński musiał uciekać z PRL-u, nie wiązało się przede wszystkim z przekazaniem tej akurat informacji, lecz z jego aktywnością wcześniejszą i możliwością dekonspiracji jego osoby. Pisał o tym niejeden wiele razy. I rzeczywiście płk. Ryszard Kukliński stał się polskim bohaterem narodowym, ale nie za sprawą jakiegoś tam kretyńskiego wallenrodyzmu, tylko dzięki zerwaniu ze zdradą, a następnie narażaniu życia na niebezpieczeństwo dla Polski i w końcu poniesieniu ofiary z dwóch swoich synów oraz przedwczesnej śmierci własnej.

W dżungli mentalnej w sposób naturalny robimy przecinkę. W przypadku wallenrodyczności jako rzeczy nowej chodzi oczywiście o dwudziestą dziewiątą oktawę pieśni drugiej Beniowskiego, gdzie czytamy:

Wallenrodyczność, czyli wallenrodyzm,
Ten wiele zrobił dobrego – najwięcéj!
Wprowadził pewny do zdrady metodyzm,
Z jednego zrobił zdrajców sto tysięcy.
Tu nie mam więcej już rymu na „odyzm”,
Co od włoskiego „odiar-lo” – najpręcéj
Może zastąpić brak polskiego słowa;
Wallenrodyczność więc – jest to rzecz nowa.

Warto zresztą poczytywać okoliczne oktawy, począwszy od tej zaczynającej się od słów Ów Dzieduszycki był to regimentarz aż po tę rozpoczynającą się od Zwalił to wprawdzie na króla rozkazy. Bardzo to ciekawy opis wikłania i wikłania się w zdradę oraz możliwości wywikływania się ze zdrady. Wszystko wciąż aktualne, a opis – jak to potocznie mawiają – ostry jak brzytwa, a nawet – dodajmy – precyzyjny jak lancet, czyli ozdrowieńczy, choć bolesny. Jak to u Słowackiego zwłaszcza od czasów Beniowskiego.

I tak to widzę wierszem sprzed lat, żadną tam paralelą do Mickiewiczowskiej Śmierci pułkownika, ale i paralelą – aż do śmierci:

Spowiedź Pułkownika

Przestały wybuchać pociski drugiej wojny.
Już nie świstały. Nastał czas nielotów.

Odtąd pękały bomby z gazem rozweselającym.
Prędkie jak struś, który pazurami łamie żebra.

Rozdziera serce.
Nie używa rąk.
Nie jego są ręce.

Śmieszny i straszny.
Z ukrytą głową w piasku.

Szybszy jest od człowieka w biegu.
Gaz wypełnia jego wnętrze.

Dlatego tłumy zakładają maski.
Galopujące śmiechem do pokoju.

Gnane do okopów.
Żeby zaczęły się walki pozycyjne.
Tym razem na zimno.

Chłód nierozpoznanych.

Gdzie tłumy?
Gdzie ludzie byli?
Kiedy być przestali?
Kiedy maski?

Wtedy zdradziłem.

Ziemię.
Orających braci.
Siostry zbierające.

Łzy i snopy.
I przodków naszych.

Byłem w kamaryli.
Pośród wrogów ojczyzny.

Zobaczyłem śmierć mojego narodu.
Kiedy w cień się obracał pozbawiony prochu.

A z niego powstał, ale go nie było.
Gdy nie zostawał z niego nawet popiół.

Gdzie żywy struś znalazł się tylko w porównaniu.
Tam wszyscy są równi w planach, wyzwoleni od przenośni.
Bo i przenosić by nie było czego.

Ani ziarna grobu.
Drzewa.
Domu.

Skrawka papieru na wyklejce książki.
Nic.

To stopień u zdrajców zdobyty.
Odstąpiłem od nich.

A teraz nie wiem, czy ktoś powie.

Czy o mnie?
Czy się potknie?

Pułkownik?

Czy przyjmą mnie przodkowie?

Moje czyny.
Złe, a potem dobre.

Odprawiłem żal.
Odkupiłem winy.

Zginęli tylko moi synowie.
Tylko ciało moje.

W wierszu ten skrawek papieru na wyklejce książki to najstarszy zapis Bogurodzicy, który w takiej formie został po wiekach odnaleziony w jednym z kodeksów, czyli starych ksiąg. Tak ocalał, by być jednym z najdroższych. Powiada bowiem Chrystus – nie bójcie się tych, którzy mogą zabić wasze ciała, ale tych, którzy chcą zabić wasze dusze. SOS! Save our souls! Ratujcie nasze dusze! To wezwanie modlitewne poprzez ludzi do Boga Trójjedynego.

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Widzę wyrzucane z bydlęcych wagonów w pędzie postępu trupki niemowląt. Mrożone. Sztywne. Takie sztywniaki. Świeżusie. Jest luty 1940 roku. Dla wyrzucających to mniam, mniam. To sowieci naprani samogonem albo trzeźwi jak szklanka w swojej trzeźwości ciemnoty księcia ciemności, zimnej i bezlitosnej, niszczą życie razem z esesmanami, co to paradują w swojej unowocześnionej (e, jacy i jakie oni i one nowocześni modernizatorzy) od Bismarcka lewicowej Kulturkampf, w tej od samego początku lewicowej Mein Kampf, tej tęczowej paradzie miłości, w tym tylko moje, w tym ja lepsze, w tym jakże to naukowym, w tym litościwym nad nieszczęśnikiem i nieszczęśniczką, którym ja cudowne w cudzysłowie pomóc jest gotowe w każdej chwili mordem i pogardą. I będzie to ja, ja i ja nadziewać dzidzię, embriona, zygotę świeżo urodzoną, świeżusią na sztachety płotów jak banderowcy nadziewali polskie dzieci, jak ten taki i owaki już zbliżający się do pięćdziesiątki w krótkich gaciach smarkacza wdziewał polską flagę w ekskrementy, żeby tylko nie być staruszkiem, którego z chęcią waliłby w łeb durny, moherem odziany łeb, i do przytułku – niech zdechnie jak najprędzej, co tam się zajmować dziadem albo i dziadówką. Widzę bezdomnych, opuchniętych nieraz od wódy, nieumiejących sobie z nią radzić, niekiedy półprzytomnych od nieszczęścia, którym dawałem późną nocą albo o świcie czy w samo południe papierosa, złotówkę, kawałek chleba, raz nawet pewnej kobiecie kupiłem obiad na dworcu PKP w Krakowie… Widzę całkiem nieźle brodę moją już szpakowatą, ja, szpak, mój rym do wersów Jana Kochanowskiego, powiadającego: „Broda, mój rym!”. Już jestem po czterdziestce bez ustosunkowań i do odstrzału jak byłem tuż po poczęciu do wyłyżeczkowania w gadkach lekarzyn mroków oświecenia i PRL (jak to brzmi! łyżeczki! łyżeczki cukru pełne cukierkowate!). To się dawniej nazywało spędzenie płodu. A jakże: spędzić, wypędzić chcieliby i chciałyby. A teraz mówią o tym, aby brzmiało uczenie – aborcja. Tylko że matka z ojcem nie pozwolili na to, żeby mnie wyssała maszyna aborcyjna, ta dokonująca abordażu, pirackiego ataku na pokład łodzi, rozszarpując człowieka na krwawe strzępy, albo – żeby mnie wygniatali, wyrywając cęgami: najpierw głowa, potem ręce, tułów, nogi – i won do śmietnika! Moja matka, gdy mnie rodziła, była starsza ode mnie teraźniejszego (miała 45 lat). I ojciec też był starszy (miał 46 lat). A mówili im, że spłodzą mongoła. Tak mówili dawniej różni i różne o dzieciach z zespołem Downa, bo rysy tych dzieci podobne są do mongolskich. I coś by się tu zgadzało, bo mam w sobie też krew tatarów. Trochę jak Aleksander Sulkiewicz, Duzman Emirza beg Sulkiewicz, zwany „Mały”, „Michał Czarny”, „Kizia”, „Tatar”, który zginął za Polskę w I Brygadzie Legionów w bitwie pod Sitowiczami. Jak wielu tych tatarów, którym Jan III Sobieski król przyznał szlachectwo, całym sercem muzułmanów i całym sercem wiernych Polsce. A więc zważcie, byście nie spotkali się z kindżałem, gdy zechcecie uderzyć i mnie zaatakować. Może nawet usłyszycie: Ałłach akbar! Bóg jest Jeden! Żeby tylko wam wystarczyło po kieszonkach tolerancji dla islamu. Tak, jestem mongołem, który wykłada na uniwersytecie, ma doktorat i pisze wciąż artykuły naukowe. A gdybym był niepełnosprawnym, nieumiejącym czytać ani pisać, nawet mówić, obłożnie chorym i wypróżniającym się do łóżka, zasmarkanym, krwawiącym i jęczącym z bólu, czy z lżejszym sercem – jeżeli w ogóle macie serce i mózg - radzilibyście, żeby wywalić ten kawał gówna (nie mówcie mi, że tak o nas nie myślicie w głębi serca bez serca i z pozorami serca i mózgu, głupcy i bandyci płci obojga), wywalić to, tę zygotkę (no, przecież dla was nie kogoś) do rowu?  Pachniecie perfumętami, aż mi się niedobrze robi na wasz węch. Ugarnirowani w marynary i spodnie na miarę, ustrojone w kolorki spódnic. Ależ słyszę już Bonjour z 1789 i Zdrastwujtie z 1917 i 1920, i Guten Morgen z 1933 i 1939, i Good Afternoon z 1945 w Jałcie czy Poczdamie. Piekło dobrymi chęciami jest wybrukowane. Celne nasze polskie przysłowie.

Może to jakieś udogodnienie, że nie zostałem duchownym? Bo uderzam w stół jak żołnierz (to z tradycji Korpusu Ochrony Pogranicza – jednej ze służb specjalnych II Rzeczypospolitej – w którym służył zawodowo mój dziadek).

sniezynki1A szło ku temu we wczesnej mojej młodości. Do dziś dopadają mnie myśli, czy nie zmarnowałem powołania. Byłbym wszakże wzorującym się na pochowanym w krakowskim kościele św. św. Piotra i Pawła ks. Skardze, a w istocie – jeżeli chodzi o wzór najwyraźniejszy – na Chrystusie, bijącym słowem twardym na odlew łobuzerię, przestrzegającym przed zgubą. Stąd moja ekstrawagancja. Także ta dedykowana niezapomnianemu ks. Kazimierzowi Malinosiowi, który długo myślał o mnie jako o przyszłym duchownym (fot. Maria Binek (matka autora), Paweł Binek, ks. Kazimierz Malinoś, ks. Jacek Michalewski):

Ekstrawagancja

ks. Kazimierzowi Malinosiowi (1934-2011)

Byłem wagantem, to znaczy – uciekinierem z kleryckiej gromady.
Tyle razy gubiłem drogę, aż stanąłem na jej początku.
Musiałem dojrzeć prawdę, żeby stała się owocem.

Dzisiaj już wiem tylko to, co słabość ludzka może wiedzieć.
Niesłusznie dziwiłem się temu niewymówionymi myślami. 

Tam, gdzie wyrachowaniem grzeszni stąpają w swój bezpieczny limes.
Dlaczego tam podchodzą do mnie słabego grzesznicy wygnani na margines?

I tak w cierpieniu domyślam się, że przeczuwają ślad powołania.
Ten, który nie zniknie przez całe ziemskie bycie waganta.
Ale zostanie zaledwie muśnięciem łaski, jaka mogła się dopełnić.

A przecież i ono wystarczy, żeby prosić o ratunek i czynić dobro.
Żeby wracać bez ustanku i nie mówić o plewach jak o uczcie.

Może potrzeba dziś także wojujących księży? Nie wrzeszczących, lecz gotowych na śmierć w obronie prawdy Chrystusowej w myśl pradawnej triady Kościoła pielgrzymującego, Kościoła wojującego i Kościoła uwielbionego? Czasy mamy takie, że trzeba stawać na szańcach. Nie bez powodu Jan Paweł II mówił i pisał o nieocenionej wartości ofiary męczenników. I nie chodzi o duchownych z pistoletem u pasa. Lewacki tytuł pseudo-reportażu Chrystus z karabinem na ramieniu niejakiego Ryszarda Kapuścińskiego pozostaje tu jedną z najbardziej bałamutnych bzdur, wrzynających się w podświadomość półgłówków.

sniezynki2To jest jadowita niby teologia, zwana teologią wyzwolenia, wyzwolenia z moralności, marksistowsko-leninowskie bredzenie, któremu w Nikaragui Jan Paweł II zaprzeczył, po ojcowsku pouczając ks. Ernesto Cardenala w 1983 roku, który wdał się we współpracę z komunistami. Bo trzeba wiedzieć, na jaką drogę się wchodzi, zwłaszcza gdy jest to droga uczestnictwa w kapłaństwie Chrystusa. Dlatego nie wstąpiłem ot, tak sobie do seminarium. To odpowiedzialność niesamowita.

A Cardenal powinien chyba nazywać się Carnaval – od karnawału, od zabawy w prawdę życia. Poeta, który zdradził poezję na rzecz propagandy, nie mówiąc już o sprawie uczestnictwa w kapłaństwie Chrystusa. Już tylko ze znaków zewnętrznych świadczy o tym brak – nie chodzi nawet w koloratce, a gdzie tam o sutannie pomyśleć.

sniezynki2aFotografuje się w berecie wyraźnie stylizowanym na bandytę i mordercę Che Guevarę. Nie nawrócił się do dziś. Ma osiemdziesiąt dziewięć lat. Jest nie tylko równolatkiem mojej matki, która wraz z moim ojcem przekazała mi życie od Boga, ale urodził się zaledwie dzień przed nią. I co? Przypomina agenta zła. I nie dlatego, że wygląda, jak wygląda. To tylko theatrum mundi. Przedstawienie. Wielu tak może wyglądać. Ja też. Ale co jest we wnętrzu? I komu, czemu służy przedstawienie? Nic złego w samym teatrze. Teatr jest czymś wspaniałym. Lecz gdy przestaje oczyszczać, zatruwa i przestaje być teatrem, staje się manipulacją, oszustwem, kłamstwem. No i co? Powiedział gdzieś, kiedyś, że Jezus był rewolucjonistą i wywrotowcem. To tak dla zmyłki, bo Jezus jest znakiem sprzeciwu wobec zła. Stąd wobec Cardenala i jemu podobnych, ale przede wszystkim po to, by zacząć dzień i noc, przypominam sobie, co napisałem:

Ergo

Tak więc ja, człek kontrrewolucjonista,
Bogu składam hołd w imię króla Jezu Krysta.
Tak zaczynam dzień i noc. 

Stąd niepokoją mnie niektóre poczynania papieża Franciszka (zresztą jezuity z Ameryki Łacińskiej) w sprawach materialnych (ale nie w sprawach wiary, tu papież podlega dogmatowi nieomylności; tak właśnie – podlega niczym prawu i widać, że prawo to wypełnia), takich jak symbolizowanie złota jako czegoś gorszego w oczach Boga, gdzie pojawia się pozłacany pierścień miast złotego pierścienia jako symbolu władzy Piotrowej. A przecież złoto tak samo zostało stworzone przez Boga jak słoma! Jestem głęboko związany z tradycją franciszkańską i nie mówię tego dla żartu. Moim trzecim imieniem (z bierzmowania) jest imię św. Franciszka z Asyżu, od lat sypiam na podłodze. Jak w tym wierszu:  

Przepowiednia

Przepowiadał mi śmierć już niedługo.
I niedługo przepowiadał.

A ja trochę wcześniej ją widziałem snem.
Wychodziła zza zakrętu korytarza.
Wprost z łazienki.

Mogła prosto iść.
Mogła skręcić.

I naprzeciw wyjść moich leży.
Moich koców. Tam, gdzie śpię.
Na podłodze.

Moim własnym obyczajem.
Ni zakonnym.
Ni żołnierskim.

Wyglądała.
Przez widzenie.
Chociaż śpię do ziemi twarzą.

Czarny tiul prześwietlony białoniebieskawym światłem.
Czarny tiul, w którym postać mogła tylko kształtem.
Czarny tiul, który kończy się u szczytu kosy haustem.

Ojciec widział ją kościstszą.
Z uniesienia głowy jawą.

Raz – w dzieciństwie.
Raz – w starości.

Najpierw na stanicy wschodniej.
Później przy zachodniej był granicy.

Najpierw dom otaczał śnieg i zamieć.
Później chłód jesieni. Zawsze – nocna pora.

No, a tamten niepoprawny prorok grał wspaniale.
Nie znał pism i bełkotał imię Piotra w niby grece.

Miało znaczyć zdrajcę Zbawiciela.
Nic o skale.

Dobrze wiedział jedno.
Bóg jest nad nim.

Recydywa.
Szedł z więzienia do więzienia.

Dobrze grał to dla jedzenia.
Chleb mu dałem.

Przy ulicy.
Nocą.

Za to dobrze przepowiedział.
Poprzez mowę tych, którzy słowom wciąż próbują zabrać konkret.

Trzeba mieć odwagę.
Mieć przy sobie.

Ważyć słowa.
A nie warzyć.
 
I nie przegotować.
Ale przygotować.
Czyny z wagi.

Omnia mea.
Już niedługo.
Już niedługo.

Słowem -  i złoto, i słoma okazuje się ostatecznie dzięki Bogu Koheletową marnością nad marnościami, podczas gdy jeden pierścień Piotrowy nie nakarmi tłumów, a pozostaje symbolem namiestnika św. Piotra. Chrystus nakarmił pięć tysięcy ludzi z dwóch chlebów i pięciu ryb (zresztą nazywali Go żarłokiem i pijakiem). I to jest perspektywa wiary, ale i ostatecznie konkretu wziętego z pragnienia pomocy. Powiada Jan Kochanowski:

Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszytko Twoje,
Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje. 

A więc? Wszystko, co mamy na tym świecie dobrego, pochodzi od Boga. Trzeba więc nam jedynie nie być chciwcami. Pragnącymi miłości, ale nie chciwcami (Chrystus na krzyżu rzekł: Pragnę, a nie: Chce mi się). Trzeba dzielić się darami (darami!) materialnymi i duchowymi. Czy nie mówi nam o tym czegoś opowieść o Midasie, który uwierzył w materię i wszystko, czego dotknął, stawało się złotem, którego jeść się nie da… Opowieść pogańska, ale świadcząca o spostrzegawczości. Jest po prostu różnica między złotem a chlebem, ale jedno i drugie pozostaje darem bożym. Niektórym to się myli. Chce im się jeść złoto, a nie chleb. Współpracować, nie pracować, nie być robotnikiem w winnicy Pańskiej. Tacy zawsze opuszczą w potrzebie. Czy nie widać teraz – w 2013 i 2014 roku – takich współpracowników, czyli kolaborantów? Jak bardzo inni są ci, których widać w Cristiadzie meksykańskiej, gotowych na męczeństwo i na obronę mordowanych! Ci z okrzykiem: Que viva Cristo Rei! Jak ministranci, których pozdrowieniem jest: Króluj nam Chryste!  A warto to wiedzieć, jak wielkim zobowiązaniem pozostaje to zawołanie, jak rycerskim. Byłem ministrantem przez kilkanaście lat i wiem, co mówię. Dlatego też jestem skrajnym i zdecydowanym przeciwnikiem przypuszczania dziewcząt do ministrantury. Nie ma bowiem żadnych prawdziwych feministek ani chrześcijańskich feministek – to bluźnierstwo! – ani prawdziwych feministek/sufrażystek. I to jest ważne także w liturgii i wśród osób konsekrowanych. Różnica między kobietą a mężczyzną nie jest kwestią umowy, ale faktów. Nie ma żadnej płci społecznej, jak próbują nam wmówić genderyści. Jest cud różnicy, który dąży ku wzajemności, uzupełnianiu się. Mówiąc uczenie – jest to droga z integralności własnej duszy, psychiki, ciała w integralność wzajemności. Jeżeli tylko integralności nie niszczymy i nie mieszamy pojęć. Istnieją jedynie prawdziwi ludzie w swojej naturze stworzeni, jak nie ma prawdziwych maskulinistów. Każdy został wszak stworzony jak go i ją Pan Bóg stworzył. A kiedy kto pyta o waleczność, to każde stworzenie ma swój wzór waleczności. Wielu nawet sobie nie wyobraża, jak odważne w swojej naturze potrafią być kobiety, zakonnice – zwłaszcza one – ale też kobiety świeckie! Jak polscy żołnierze 1920 roku brodzący własnym wysiłkiem w cudzie nad Wisłą u stóp Najświętszej Maryi Panny. To tak jak w zdaniu o. Józefa M. Bocheńskiego, który rzekł razu pewnego: „Czy kiedy przyjdą do ciebie mordercy i będą chcieli zabić twoją matkę, będziesz stać i patrzyć, jak ją zarzynają?”. No, nie!

Może więc trzeba księży wojujących. Jak ks. Stanisław Małkowski. Zawsze chodzi w sutannie. Pamiętający, że został ocalony nie bez powodu. On miał być zabity jako pierwszy przed ks. Jerzym Popiełuszką. Ale przetrwał tu w konkretnym celu. I odczuć można to głęboko, że on wie, co to za cel. To cel Chrystusowy. I jest też tak z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, acz to opowieść na inny tekst. I z wieloma innymi. Z ks. Dariuszem Oko. A przecież żniwo wielkie, robotników mało. A jednak… Jeszcze znajdą się młodzi i młode. A niech tam!  Pewnie pójdą tam i tu. Każde według darowanego mu charyzmatu, nie charyzmatycznej osobowości. Każde wszak według danego mu powołania należy do narodu kapłańskiego, Chrystusowego. Mężczyźni w udział w kapłaństwie Chrystusa albo w braterstwo zakonne, albo w ojcostwo rodzinne, kobiety zasię w siostrzeństwo (siostrzeństwo wobec sióstr, ale i braci jak bracia w braterstwo wobec sióstr i braci) albo macierzyństwo zakonu albo po prostu w świeckie mamą bycie. A jeszcze świeccy sami tu i ówdzie, ale nie samotni, pomagając. A ja już jestem za stary na kleryka, ale na śmierć gotowy. Jak wonczas, kiedy dowiedziałem się, że przyjdą też po mnie jacyś genderowi, niegendorowi przebierańcy, grożący mi nie wiadomo czym jako jednemu z członków Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu. Napisałem tedy:

Barbarzyńcy

Niech przyjdą.
Spotka ich nóż we własnym sercu.
Wirujący na śmierć.
W jej stronę.
Aż do zgonu.

Nagle.
Powoli.
Według woli.
Własnej.
Zgodnie.
Z nią.

Nie wchodzi się bowiem bezkarnie do cudzego domu, ziejąc mordem.
Nie służy się zniszczeniu dobra, nie niszcząc siebie. Na nic groźby.
Albo raczej – na wszystko. W sobie. Już tylko zniknienie. W grobie.

O, to już same cienie.
Bez ludzi.

Zaczął się czas kośby.
Oddzielenie zboża od chwastu.

Już nic ich nie obudzi.
Chyba żeby zawrócili z drogi wybicia.
Chyba żeby się nawrócili. Do życia.

Tymczasem to już trupy. 

Wrocław, 10 lutego 2013 roku

Podstawą egzystencjalną tego wiersza jest konkretne zdarzenie z okolic 10 lutego. Dlaczego z tych okolic? Czy ci nieszczęśnicy wiedzieli wokół jakich rejonów krążą? Oczywiście dopóki tylko pyszczą, nic mnie te stworki nie obchodzą. Zresztą wystarczy, kiedy zaczynają grozić i brać się do bitki czy gwałtu, ściągnąć pasa i spuścić manto smarkaterii, bo smarkaterią ino są. Ale gdyby zagrozili mojemu życiu, żywi by ze spotkania ze mną nie wyszli. I nie jest to groźba, ale prosta deklaracja obrony własnej. A także mój obowiązek chrześcijanina obrony życia. Muszę po prostu bronić mojego życia, bo jeżeli dam się zabić tak sobie bez względu na wszystko, to czy nie okazuję się samobójcą? A jeżeli dam się zamordować, bo komuś mordować się zachciało, to czy nie zgadzam się na mord? A kiedy pozwolę na to, to czy mój trup obroni kogokolwiek obrony wymagającego? Jak w tym moim wierszu, jednym z najnowszych:

Nagim

Jeżeli ktoś każe mi nie odcinać łba bestii, skazuje mnie.
Zmawia się ze złym. Każe mi się zabić. Kazi mnie.
Odmawia. Mówi: „Nie będziesz służył życiu. Dasz się zabić”.
Mówi: „Popełnisz samobóstwo, samobójstwo”. A kiedy tak mówi, słyszę.
Tak słyszę kazanie diabła. Odmawianą modlitwę szatana.
Do samego siebie osamotnionego i wielbionego w swojej nadzwyczajności.
Nic ze zwyczajności Stwórcy. Nic z pokory boju.
Nic z pragnienia pokoju na krzyżu, gdzie Zbawiciel.
Podany jest drugi policzek, kiedy już nic nie można zrobić.
Kiedy gwałcą ci żonę, matkę, brata, siostrę, przyjaciół.
I jeszcze przyjaciółki, ciebie. Stoisz. Dajesz płaszcz.
Nagim. Czyli jestem nagi. A kto ci powiedział, że jesteś nagi? 

Stąd też wstaję. Z tych pytań. Zapalam świecę w oknie. Dla dzieci zmrożonych tą wieścią, że umierają w bydlęcym wagonie roku 1940 w lutym. To zaczęło się dziesiątego dnia tego miesiąca i roku. Wywozili z domu na śmierć żywe istoty bytu mordercy i morderczynie dumnie przynależni do NKWD. Jak im pokrewni esesmani i esesmanki w służbie NSDAP gnali dzieci do Auschwitz, żeby mordować i eksperymentować z tym (dla nich – z tym). A wszystko wśród zabijanych i mrących starców i staruszek, młodych chłopaków i dziewuszek, chłopów na schwał i dziewuch – fizycznie bezbronnych. Może uda mi się powiedzieć tak tylko jedno słowo w obronie życia, i to nie tylko jako ten, który należy do Klubu Przyjaciół Ludzkiego Życia z Gdańska. (Kto nie chciał umierać za Gdańsk? Dlaczego nie chciał umierać za Wolne Miasto Gdańsk? Czy tam ludzie nie żyli?) Może się uda. Spróbuję.

W tym też miejscu spotkać da się (jeden z darów przez Boga przekazanych, z których skorzystać można, tylko chcieć) refleksję rozumu z sercem związaną nierozerwalnie. Skąd wzięła się cywilizacja śmierci? Ta, o której mówił i pisał Jan Paweł II. Ta, z którą nie mógł poradzić sobie Tadeusz Borowski w swoich opowiadaniach (jak bardzo go rozumiem w tekstach U nas w Auschwitzu… albo w Proszę państwa do gazu!). W końcu nie wytrzymał i zabił się. Trochę inaczej niż rotmistrz (mimo przemianowań oficjalnych wciąż pozostanie rot mistrzem) Witold Pilecki. Borowski być może najpierw wziął siłę komunizmu za większą od zła narodowego socjalizmu, a wreszcie zrozumiał, że to jest zaledwie walka zła ze złem, po prostu porachunki gangsterów, ale nie miał już siły, by dalej walczyć… Nie wiem. Gustaw Herling-Grudziński w opisanym przez siebie Innym świecie poradził inaczej. Nie poddał się śmierci. Próbowałem o tym napisać w tym wierszu:

List oczywisty

A kiedy przyjadę, żeby zobaczyć Neapol i nie umrzeć,
Panie Gustawie, niech Pan mnie duchem zaprowadzi do najlepszych miejsc.

Do tych, które zbudowane są jak prawdomówność i dlatego wciąż stoją tam, gdzie
Wezuwiusz uwalnia od przymusu wiecznej szczęśliwości na przemijającej ziemi.
Na zawsze pokazuje zbrodnię niemiejsc, gdy miło czują się w nich niewolnicy przemilczenia.

W takich wypadkach trzeba pierwszej pomocy wolnej przestrzeni, zapełnionej pamięcią żywych.
Wśród głosów ludzi, którzy nie są ukąszeni, oddychających.
W powietrzu odwiecznym, w kolorach, domach, ulicach, obrazach i polach.
W zapachach, w dźwiękach, a jeśli można – w szumie morza.
Panie Gustawie, niech Pan prowadzi.

Po latach, w których chciałem wysłać do Pana list oczywisty.
A więc o tym, że nie poddał się Pan rozpaczy i wybrał życie.
Bliskość odczuć jednak może być bezsłowna.

W ten sposób będę już jak zawsze pisać na Via Crispi.

Jak o tym opowiedzieć? To jest jak infekcja, którą Herling przezwyciężył. To dawniej nazywało się zarażeniem śmiercią. Są tacy, którzy są bardziej odporni na wirusy, ale i tacy, którzy nie wytrzymują ataku, a oprócz tego tacy, którzy chcą poddać się chorobie, czy to dla źle rozumianej przyjemności, czy bardzo często z głupoty jak ci mądrale manifestujący zarażanie wirusem HIV tak sobie, ze złośliwości. Istotnie – to nie wzięło się z niczego, choć z nicości zła z pewnością. A teraz Polska wymiera. I nie tylko Polska. Bo nie rodzą się dzieci, bo rodzi się ich mało. Coraz częściej brak życia, brak oddechu, tchu, tchnienia, Ducha, tak – Ducha Świętego, a tak po prostu właśnie Ducha, bo zły duch nie jest Duchem, lecz podróbką niedającą oddychać, duszącą. Stąd nagle pełno złośliwości, podejrzliwości, potocznego chamstwa. A tu trzeba chcieć tchnienia, bośmy wolni. Zaczerpnąć powietrza. Wiatr wionie, kędy chce. Wszędzie. Dar wszechbogaty. Trzeba prosić, modlić się, czyli mówić. A przyjdzie. Już przychodzi. Nawet nie wiemy – kiedy. Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi! Kto to powiedział? I nic tu nie pomoże technologia in vitro, bo jest tylko technologią. A mówiąc z grecka – techne nigdy także u Greków nie była samotna w wymiarze ogólnym. Zawsze towarzyszyła jej filosofija, przyjaciel i przyjaciółka mądrości. A tu in vitro, czyli w szkle, w tym niby witrażu, ale przecież nie w witrażu. Dobre chęci, a właściwie niby dobre chęci. Bruk piekła. I selekcja do gazu. Ktoś kiedyś niejeden raz to do tego porównał. Bo tak to w tym pozornym świecie jest: Proszę państwa do gazu! Gaz wchodzący w powietrze. Jak w okopach pierwszej wojny, jak w obozach drugiej wojny.

sniezynki3Skończyła się wojna totalna, nazywana drugą wojną światową. A ja po dziesiątkach lat piszę prozę poetycką, patrząc na zdjęcie dziewczyny, właściwie już kobiety, która była ośmioletnią dziewczynką w 1940 roku i cudem boskim ocalała razem ze swoim jedenastoletnim bratem z sowieckiego zesłania. Tak, to wielkie szczęście, że ocalała. I pamięta te dziewczynki i chłopców, którzy zmarli w drodze. Wiem o tym, że pamięta, choć o tym nie mówi. Będzie miała już wkrótce osiemdziesiąt pięć lat. Urszula Beaumont de domo Binek. A mnie ogarnia w końcu nie wściekłość, ale gniew boży, kiedy myślę o mordowaniu dzieci, ludzi. Powiedział Chrystus – bądźcie jak dzieci. Zaprawdę wiedział, co mówi. To ludzie, dzieci boże. Jeden jest tylko grzech niewybaczalny, grzech przeciwko Duchowi Świętemu, nazywanie dobra złem, o czym mówi Pismo. Dlatego napisałem tę prozę poetycką:

Odwrót

I oto napisała na odwrocie zdjęcia: „Jedno ze zwierząt dwunożnych w Parku”. Wszystko na odwrót. Wszystko do niego przygotowane. Tak stajemy u wrót, jesteśmy od wrót. Tak zaczyna się sztuka. Pierwsza niezwykłość. Ale w jakim Parku, u Boga, że aż opatrzonym ze wszystkich możliwych dotąd ran dużym P! W którym z nich, wygnanym z rajskiego ogrodu? W tym od mistera Hyde’a, który wcale od niego nie jest, a on może i by mógł być misterem któregoś roku? W tym, w którym można wykrzyczeć cały ból, a każdy słysząc, przejdzie obojętnie? Miała osiem lat, kiedy wepchnięta do bydlęcego wagonu sowieckimi sapogami nic nie rozumiała w łzach. Tego skurwysynom i kurwom nie wybaczę do ostatniego mojego czarnego podniebienia od Nieba i biało-czerwonego oddechu. Jakże podobna do niej Liza Minnelli! I tylko Liza nie wie, czym naprawdę jest cierpienie, i ta jej tam Sally Bowles, chociaż kto wie, czy nie równie pięknie śpiewa, że życie jest kabaretem. Który to rok w tej nieszczęsnej szczęśliwego przeżycia Wielkiej Brytanii? Które z tych naszych temporalnych, tymczasowych pomieszczeń? Być może lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku po Chrystusie, któremu jednak nie przestała wierzyć. Żadnej daty. I tylko dane dane. Być może. O, Boże! Musiała wtedy mieć dwadzieścia kilka lat. Taki nasz mus raz w życiu. A nad nią dwie smugi światła, nie linie cienia. To mogło być po wschodzie albo po zachodzie. Wtedy powstają najczęściej takie refleksy. To mogła być taka opowieść. I ona w wyszywanej cudem sukience, w białej bluzce, w strzępionej u łokci narzutce, w sandałach, tam umieszczona, siedząca na leżaku ustawionym jak krzesło, z prawym przedramieniem zgiętym na oparciu, a w dłoni lufka z dymiącym papierosem. Nieoczekiwany wystrzał. Całe dorosłe życie leczyła ludziom oczy. A tu spod włosów do ramion patrzy przed siebie. W dal.

Wrocław, 10 września 2012 roku, na tydzień przed 17 września

A w filmie Grzegorza Brauna Eugenika. W imię postępu mówi pani genetyk o tych zarodkach, o tych dzieciach, które w selekcji są odrzucane albo czekają latami w lodówkach na przemądrzałą decyzję – zostawimy do rozwoju albo wyrzucimy do śmieci – mówi, że nazywają je ci, którzy chcą ratować, którzy chcą oddechu, nazywają śnieżynkami.

Niech mi wybaczą ci, którzy to czytają, to, co może się wydać nadmiarem słów. Ale kiedy się to wszystko pamięta, pragnie się mówić i mówić. A pamiętasz ją? A pamiętasz jego? Jeszcze jeden wiersz, jeszcze tylko jeden. Już bez komentarza. Chyba tylko z takim, że po arabsku kirmiz, a po hebrajsku kermes znaczy karmazyn.

Rozpalone tarcze karmazynu

sniezynki4Stoję tam w czasoprzestrzennych wymiarach.
A pod stopami śpi Westminster Bridge.

Za moimi plecami pokazuje godzinę
Big Ben na czterech zegarach.

Jest za pięć dwunasta.
Sierpień rażącego słońca.
Dzień szósty.

Spod przymrużonych oczu mam wszystko powiedzieć.
Że w podziemiach katedry św. Pawła jest nazwisko, które noszę.
Że ożywia je imię krewnego, który stoi obok.
A w stronach nieodległych żyje siostra jego.

A wtedy, gdy w zagrabionej Polsce sowieci ładowali dziećmi bydlęce wagony?
Wtedy to były dzieci, jak tam na Kołymie, zbielałe, bielsze od śniegu.
Już tylko w garstce bólu wyszły z umęczonej ziemi.

O, kirmiz!
W Persji.

O, kermes!
W Palestynie.
 
W nieustającej drodze do Egiptu.

Już nigdy nie wróciły do miejsc urodzenia.
Lecz nadal trzymały w dłoniach palmy czynu.

Żegnały się przed snem pustyni.
Jak rozpalone tarcze karmazynu.

Jeszcze trzepoczą skrzydła namiotów.
Ostre światło słońca razi w zenicie.
To światło spod przymrużonych oczu podrywa się do lotu.
Ogarnia wzrokiem, co dyktuje życie.

Przymykam oczy niczym ślepiec Homer. Podnoszę głowę z sercem ku niebu. Patrzę. Śnieżynki. Lecą z nieba.

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Nocne Polaków rozmowy. Tak mówiła o naszym gwarzeniu rzeczywiście nocnym przed zaśnięciem zanim każde z nas zostawało w swoim pokoju, we własnym już uspokojeniu, ukojeniu, moja ciocia Janina. Mówiła. Oczywiście nawiązując do literatury pięknej, jak przystało na człowieka urodzonego w 1915 roku. To było w Nottingham trzy razy między 1988 a 1995 rokiem. Trzy długie i niezapomniane razy. Przeprawiałem się tam na kołach wraz z mniej lub bardziej hałaśliwymi, którzy niezmiennie otorbieni przemądrzałością z torbami wielu ładunków jechali w swoim przekonaniu do raju, bo zarobek, choćby i na czarno, bo forsa od krewnych i znajomych, bo lepsze państwo, bo British is the best, bo wiadomo – Anglicy, no, wyżsi. A ja wsiadałem na prom, przewożony przez jakiegoś mechanicznego Charona, gdzieś w jakimś Hamburgu, Amsterdamie, Calais, żeby przedostać się do krain całkiem innych.

Naturalnie interesowały mnie brytyjskie przypadki. Interesują do dziś. W końcu mam w tym specyficznym narodzie krewnych i powinowatych. W końcu nie bez powodu napisałem swego czasu sonet angielski, związany z pierwszym wyjazdem do nich w 1988 roku:

MCMLXXXVIII

stratford1988Wolno przez Stratford idę w ulewie.
Jej płaszcz chroni mnie przed hordą turystów.
O tej wycieczce żaden z nich nie wie.
Nie mogą przechwycić lisy listów.
Marne stworzenia bez żywej ziemi.
Deszcz zmywa farbę z ogonów i stóp.
Zbieracze doznań zostają niemi.
Lisy w obcej mowie znajdują grób.
Powinowaty Beaumontów jestem.
A więc z konkurencji, lecz  polskich piór.
Nie stroję się w cudze żadnym gestem.
Przygotowuję odpowiedź na mór.
   Bo żyją poeci cyklem globu.
   Jak zażyć go, szukają sposobu. 

Tu trzeba wyjaśniać albo tylko przypominać lub jedynie potwierdzać znajomość faktów historycznych, a zarazem historycznoliterackich, co rozbija mi tok wypowiedzi, ale muszę, co może i poza tym jest ciekawym gestem – bicie talerzami o ziemię zawsze zwraca uwagę swoim hałasem przynajmniej. Otóż ród Beaumontów jest dość starym rodem, wywodzącym się zarazem ze starej Francji i czasów wczesnego średniowiecza, złączonym z dziejami Brytanii, która władana była również przez monarchów francuskich. Stąd też późniejsze animozje francusko-angielskie, wojny także, wieki trwające dążenia do pojednania. Tymczasem ród Beaumontów zasłynął w XVII wieku dzięki Francisowi Beaumontowi, o którym autorzy zbioru przekładów sztuk Dramat elżbietański piszą, że urodził się w majątku Grace-Dieu, w hrabstwie Leicester, własności arystokratycznej rodziny Beaumontów, a  jego ojcem był sir Francis, sędzia trybunału do spraw cywilnych w hrabstwie Leicester. Poza rodziną, znajomymi i genealogami niewiele osób słyszałoby o rodzie, gdyby nie syn Francis, który stał się obok Bena Jonsona największym współczesnym konkurentem Williama Szekspira (od czasu do czasu na spółkę z Johnem Fletcherem). Konkurentem był niebanalnym, sądząc już tylko po tytule jego najsłynniejszej sztuki: The Knight of the Burning PestleRycerz ognistego pieprzu. I tak mógłbym się snobować, pisząc, że powinowactwo nas łączy w artystycznych staraniach, ale siostra mojego ojca wyszła przed laty za jednego z Beaumontów i oto powinowatym Beaumontów jestem dosłownie. Krewnym zresztą też, skoro moimi kuzynami są ludzie o tym nazwisku, choćby Eric – rysownik, a też ilustrator w londyńskim „The Times”.

I po co ja o tym wszystkim piszę? Zbieram materiały do nocnych Polaków rozmów w dwunastą noc raz w roku. Jest to dwunasta noc od Bożego Narodzenia, czas święta Trzech Króli, obchodzonego w dziejach dłużej niż samo Boże Narodzenie. Wyrażenie dwunasta noc wziąłem od Szekspira z tytułu jego komedii Twelfth Night, or, What You Will. Po polsku jest to przekładane jako Wieczór Trzech Króli albo co chcecie. Musiałem tak wziąć. Z obowiązku rodzinnego konkurowania z Szekspirem. Żartuję niczym błazen Feste z Twelfth Night, który w finale śpiewa pieśń poważną. Bo też jest to konkurowanie poważne, a więc poprzez nawiązania do tematów, podejmowanie ich na nowo, a nie niszczenie wszystkiego, co było, albo odwracanie wszystkich pojęć. Konkurowanie jak w słynnej ripoście Zbigniewa Herberta na absurdalne pytanie, dlaczego pisze wiersze: żeby prześcignąć Szekspira!

janinakamienieckaJa bym dodał – żeby prześcignąć Dantego. Choć tu i tam szczególny dla mnie to wyścig. Jak dokładanie cegieł do istniejącego już i budowanego wciąż domu. W nieustającym gwarze rozmów. Nie z zaćmą telewizyjną w oczach, nie z papką prasową w ustach. Dante, Dante. Patron emigrantów, którzy nie mieli już wrócić docześnie do ojczyzny. Jak Mojżesz, który widział ją przed zgonem tylko z dala. Dante. Jego ukochana Florencja, ale i Rzym, w którym sześćset osiemdziesiąt lat po jego urodzeniu moja ciocia Janina (na zdjęciu z Autorem, 29 kwietnia 1995 roku) brała ślub z Juliuszem. Nigdy nie przyjechali do PRL, nigdy nie pogardzali Polakami. Czekali Polski. Niezłomni. Ona po dwóch latach medycyny na Uniwersytecie Stefana Batorego. Po wybuchu II wojny światowej krótko w AK, aresztowana przez NKWD. Po pobycie w wileńskim więzieniu wywieziona na Sybir. Udało jej przedostać się do Palestyny do II Korpusu, w którym przeszła cały szlak wojenny jako kwalifikowana pielęgniarka. Na tym szlaku poznała Juliusza. On nazywał się Juliusz Pilawa Kamieniecki. Szlachcic urodzony w Warszawie. Absolwent Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego. Magister obojga praw. I – to chyba dla niego najważniejsze – jak się wówczas mawiało – doktor filozofii w zakresie psychologii. Zajmował się zwłaszcza nieletnimi uwikłanymi w przestępczość. Nic więc dziwnego, że zetknął się w swojej pracy z dwadzieścia cztery lata starszym, doświadczonym w pomocy sierotom, ale i młodocianym łobuzom, Starym Doktorem, Januszem Korczakiem. A potem, gdy wybuchła wojna, po wrześniu 1939 przeszedł zieloną granicę, dostał się do Wojska Polskiego, pełnił różne funkcje wymagające biegłej znajomości języków obcych (francuski i angielski), nawet tak niby prozaiczne jak transportowanie dzieci gen. Kopańskiego do Wielkiej Brytanii. Ostatecznie brał udział w najważniejszych bitwach, począwszy od Tobruku, poprzez Monte Cassino, aż po Rzym. Melchior Wańkowicz pisał o nim, a o wielu pisał, w Bitwie o Monte Cassino:

wysunietykamieniecki‘W schronie został rozpięty między trzema telefonami dwojga fakultetów doktór onże plutonowy i szef kancelarii Kamieniecki, który zamiast meldować się „Wysunięty rzut kwatermistrzostwa 3 DSK – przy telefonie plutonowy Kamieniecki”, chrypiał po prostu we wszystkie trzy słuchawki naraz „Wysunięty Kamieniecki”’. I już nie wiem, czy coś nadto znaczy w tej perspektywie spojrzeń i przypomnień następne zdanie Wańkowiczowskie: „– Jeśli będę miał dwanaście nocy – zdążę – obiecał ppłk Rolland dowódcy dywizji”. Dwanaście nocy? Rolland? Pieśń o Rolandzie? Toć to była w swym ogromie bitwa średniowieczna, wspaniała i rycerska. W każdym razie później Juliusz dosłużył się stopnia porucznika. Po wojnie już z żoną, kuzynką mojego ojca, został w Wielkiej Brytanii. Zaczął pracę jako psycholog – najpierw w Londynie, a potem w Nottingham. I tak aż do emerytury. A potem osiemdziesięciodwuletniego, który wysiadał z autobusu, potrącił siedemnastoletni na motocyklu rozpędzonym do wizgu silnika, co stało się w roku orwellowskim, kiedy byłem w Australii.

Piszę o tym bez bólu. Tyle żywotów zmarnowanych, w których miejsce na terenach Polski weszły miernoty. Tyle lisów farbowanych. Tylu całe życie uczciwych, którzy żyją w biedzie. Piszę tak jak w Trzecim wierszu:

Trzeci wiersz

Dwieście osiemdziesiąt osiem listów.
Może trzysta.
Nad Odrę.

I tyle samo nad Trent.
Nie do odzyskania.

Juliusz herbu Pilawa żył jeszcze.
Zanim go zabił smarkacz motocyklista.

Nie z rajdu, nie z tras.
Może znalazłby się czas.

Znał Korczaka, bo pracowali z nieletnimi przestępcami w tym samym mieście.
Chciał czegoś od niego Wańkowicz po bitwie i wspomniał o nim, pisząc trzy tomy.
Widzieli wszystko z bliska.

Ale fałsz błyska.
Fałsz ruchliwością świateł się mieni.
Chce powyrywać z mięsa duszę.

Odjąć końce łuku od ziemi.
Wyprostować myśl napiętą w czasoprzestrzeni.

Gnozę nazwać wiedzą.
Dzielić byt na dwie siły równe sobie.

Potrzeba na to odpowiedzi.
Kiedy codzienność do bojowania rusza.

A więc może znalazłby się czas.
Lecz Juliusz zmienił wymiary.

Niestety.
A ja byłem wtedy na drugiej półkuli planety.
W drugiej części mózgu tej samej mózgoczaszki.

Tam problem był równie ważki.
Tam gerbery w ogrodzie wyrastały.
Tam dingo Pańskie warcząc, stały.

Stamtąd też wysyłałem listy do żony Juliusza.
A dziś nie wiadomo, czy jest pochowane jej ciało ciałem.
I gdzie!

Siedemdziesiąt lat po Witkacym.
W październiku.

Kiedy wracałem.
Nad oceanem do domu.
Jeszcze padały pytania.

Deszcz słów.
Śnieg słów.
Rozpogodzenie.

Między radością a cierpieniem.
Jak zwykle.
Jak dawniej.

Szedł raport za raportem.
Nad Trent.

Dwa wpadły w ręce wroga.
Posłane nieopatrznie.
Pod złe adresy.

Jeszcze nie znałem zdrajców powołania.
Sprzedajnych i bandytów.

Niedoręczających.
Pseudolistonoszy.

Przy których palce trzeba liczyć.
Dla których listy to śmieci.

Którzy rzucają słowa byle gdzie.
Z urzędu mordercy z wapnem do rowu.

A jednak o tym powinienem wiedzieć.
Z diabłem paktów się nie podpisuje.

Powinienem wiedzieć.
Mosty w nicość utrudniają przeprawę.
I wzmaga się inwazja głupoty.

Chroniczny płacz.
Chroniczny śmiech.

Aż zdaje się, że dobro ze świata uleci.
Że ma ze złem pojednanie.

Dlatego piszę ten wiersz trzeci.
To nie jest wygodne posłanie.
To naostrzony słuch przed snem.

Cięte pióro, bo przytępione nie słyszy.
I do pisania się nie nadaje.

Tylko to.
Proste.
Choć boli.

Deszcz.
Śnieg.
Promienie.

To słyszę.

Nie poddawać się.
Nawet w niewoli.
Nawet wśród graczy.

Nie poddawać się.
Nie zażywać cyjankali.
Rozpaczy.

Hm, ostatni wers jest nieco norwidowski. Można go czytać jako rzeczownik, ale i jako czasownik. Bo Norwid miał różne pomysły słowotwórcze, nie zawsze zgodne z gramatyką historyczną języka polskiego, ale artystycznie twórcze, właśnie – słowo-twórcze i znaczeniotwórcze. I tak wyraz rozpacz łączył z czasownikami paczyć, wypaczyć, za czym szedł podobnie rozumiany czasownik dokonany rozpaczyć obok niedokonanego rozpaczać. Rozpacz stawała się w takim kontekście czymś, co rozdziera, wykrzywia, wypacza od wewnątrz, co przypomina pień drzewa rozgięty w drzazgach od środka na zewnątrz, a więc jest objawem z własnego wnętrza wziętego wypaczenia, skrzywienia. Trzeba temu zaradzić polską mową.

I tak powstają notatki do następujących właśnie krokiem spokojnym nocnych Polaków rozmów, do jednej z ich szczytowych nocy – tej dwunastej. Jest za pięć dwunasta. Trzeba zdążyć na czas. Trzeba mówić, rozmawiać, opowiadać dzieje, czyli to, co się wydarzyło z naszymi przodkami i z nami. Bo zdarzyli się już, a pewnie jeszcze się zdarzą tacy, którzy nie chcą, żeby nasze dzieci znały historię narodu, a więc tych, którzy się narodzili, a więc tych z naszych rodzin (toż to właśnie jest naród – nasze rodziny!).

I tak to tylko skromny fragment zdarzeń, które mógłbym opowiedzieć, jak każdy ma opowieści własnych tysiące. To mogłoby by być o walkach w Berlinie albo o Powstaniu Warszawskim, albo o wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, albo o kolejach lwowskich, albo o pogonieniu sowieckiego żołdaka, który chciał okraść moją babcię, a ojciec wytłumaczył mu oficerskim pistoletem, gdzie ma iść. I to mogłoby by być o lepieniu pierogów, które – jak pragnę zdrowia! – nie są ruskie, a kto tak je nazywa, jest idiotą. I jeszcze o tym, że polski żołnierz nie nosi krawata, chyba że u obcych, ale kołnierzyk i koszulę ze stójką, a kapitan ma trzy gwiazdki, nie cztery jak u sowieckich bandytów. I o tym, że PKiN należy zburzyć jak swego czasu carski sobór w II Rzeczypospolitej (sobór, czyli katedrę prawosławną, acz w czasach zaborów jedynie symbol rosyjskiej okupacji). To moje ceterum censeo. Tak, poza tym uważam jako warszawiak po rodowitej i jeszcze dziewiętnastowiecznej warszawiance, matce mojego ojca, że PKiN należy zburzyć, bo jest to pałac wzniesiony pod imieniem ludobójcy Stalina, a do dziś niszczy architekturę mojej ukochanej Warszawy, stolicy Polski, estetycznie obrzydliwy i przytłaczający.

I mógłbym jeszcze wiele powiedzieć. Ale przystaję w prawym dolnym rogu, żeby też posłuchać innych opowieści, bo opowiadać trzeba, składać opowieści prawdziwe, nie rozpaczać. Im więcej spotkań i opowieści, tym lepiej.

I jeszcze tylko uwagi, spojrzenia uważne. Czy podtytuł Szekspirowskiego Wieczoru Trzech Królior, What You Will (albo co chcecie) – nie jest Augustyński? To znaczy – czy nie wiąże się ze słynnym zdaniem św. Augustyna: „Kochaj i rób, co chcesz”? Sztuka dotyczy miłości między kobietą a mężczyzną, wielu komplikacji takich właśnie więzi, a owo kochaj i rób, co chcesz wskazuje na prostą drogę – kochaj, a jeśli kochasz, nie będziesz nigdy krzywdził/krzywdziła, myślał/myślała tylko o sobie, schodził/schodziła w zboczenia, wykorzystywał/wykorzystywała słabości bliskiej ci osoby, w istocie stanowiącej z tobą jedno. Logika miłości jest prosta – jeżeli kochasz, robisz, co chcesz, a chcesz miłości, a więc nie czynisz tego, co złe, bo to nie mieści się w miłości, to jest nie do przyjęcia. Może więc i Szekspir to zaznaczył w tytule?

lilleshallabbeyPowiadają, że był zakonspirowanym katolikiem w oszalałej swego czasu antykatolickiej Brytanii, niszczącej kościoły i klasztory katolickie (sam widziałem i byłem w ruinach jednego z abbey Brytanii katolickiej - fot. Lilleshall Abbey, 1988 rok). Szekspir naprawdę znał doskonale literaturę antyku pogańskiego i chrześcijańskiego. Tylko w miłości ratunek. A więc i w drodze Trzech Króli, trzech gwiazdek oficerskich, w podążaniu za gwiazdą przewodnią mimo Heroda. Ku mądrości. Tych trzech (choć w dziejach mówiło się, że było ich nawet dwunastu!) zwie się wszak także mędrcami. I nie bez powodu.

I jeszcze jedno słowo. Muszę kończyć, bo świta. A chodzi o wątek australijski w Trzecim wierszu. To rzeczywiście był rok orwellowski. Rok 1984. Po latach uświadomiłem sobie, że siedemdziesiąt lat przede mną był tam Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy, który po latach (30 października 1926 roku) napisał w przedmowie do powieści Pożegnanie jesieni o wspomnieniu o pobycie w Australii w 1914 roku: „Musiałem się z tym pochwalić, bo jeśli mam snobizm, to tylko australijski”. Ze mną jest podobnie. A Witkacy w tym samym mniej więcej czasie roku (lipiec – sierpień) siedemdziesiąt lat wcześniej, wędrując z Bronisławem Malinowskim (wystarczy przeczytać o tym Malinowskiego Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu), dowiedział się o wybuchu I wojny światowej. A ja po powrocie z końcem września zastałem listy czarnym atramentem pisane o śmierci Juliusza, a w październiku: cios – mord na ks. Jerzym. I jak to wszystko połączyć? W tym australijskim wędrowaniu, gdzie nie ma już Wielkiego Wozu, a jest Krzyż Południa, kiedy potężny samolot jumbo jet schodzi w Sydney nad oceanem do lądowania, kiedy wcześniej widać, jak na niebie noc łączy się z dniem, bo jedna połowa widnokręgu jest granatowa, a druga jasna i rozsłoneczniona. Albo kiedy w Bangkoku wysiadając, wchodzi się w powietrze, które sprawia wrażenie upalnej wody, która jest powietrzem. Cud Boga. Wspaniałość. Wciąż padają pytania. To może nie wszystkim jest znane. Witkacy do końca próbował walczyć. Nie jak różne tam intelektuały. Dążąc z Warszawy na wschód po wybuchu wojny z tłumami uciekinierów, zgłaszał się w każdym możliwym punkcie do jednostki wojskowej, żeby go przyjęli, żeby i on się bił po żołniersku, ale mówili, że za stary, że nie mają mundurów i inne takie… Gdy więc 17 września usłyszał, że sowieci idą w sukurs Niemcom, zrobił, co zrobił, bo pamiętał nadwrażliwy rewolucję morderców 1917 roku. Obrzydliwość zbrodniarzy przesłoniła mu to, co wspaniałe.

Pamiętając o jego wypadku (z nadzieją, że po długiej czyśćcowej pokucie jednak nie trafi do piekła jako mimo wszystko gorliwy, choć błądzący), przystaję. Po czym lekko chwiejąc krokiem jak w piosence Paolo Conte It’s Wonderful, mojego imiennika niezbyt pięknego i w tej niezbytniej piękności niby to lekceważąco mrużącego oczy wobec ogromu stworzenia, idę dalej. A to po to, by zbierać opowieści zasłyszane i własne na dwunastą noc z dwunastu nocy, z dwunastu apostołów, których echem okazują się baśnie tysiąca i jednej nocy, jakże bajecznym echem, gdy te tutaj życie tworzą. Prawdziwie królewskie.

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Między pierwszym a jedenastym listopada. Między uspokojeniem czasów wśród wszystkich świętych, kiedy wszystko już wiadomo, a odzyskaniem niepodległości na naszej ziemi grzeszników. Tam, właśnie tam, a zarazem tu – idą odważni mieszczanie sprzed wieków. Tak myślałem w tym czasie, który już minął, ale w czasoprzestrzeni naszych jaźni oraz w życiu naszego społeczeństwa jest tym, co niezbywalne.

A później po ciężko przepracowanym tygodniu poprzednim w tygodniu następnym 19 listopada Roku Pańskiego 2013 po pracy wieczorem jadąc w krakowskim tramwaju numer 13, słysząc jakichś młodych dwóch chłopaków i jedną dziewczynę mówiących, jak to zazwyczaj nie jeżdżą tym tramwajem numeru tego, co pewnie z pechem zabobonnym im się kojarzy, a mnie mimo to z trzynastym rozdziałem I Listu do Koryntian św. Pawła Apostoła, czyli z Hymnem o Miłości, rzuciłem kątem oka na ekran monitora, umieszczony na poddaszu tramwajowym, i przeczytałem: „Matka ks. Jerzego Popiełuszki nie żyje”. Jakbym nagle zobaczył moją babcię, matkę mojej matki, zaledwie osiem lat starszą od mamy ks. Jerzego. Ten sam prosty strój, ta sama chusta na głowie. I serdeczność. Nigdy, naprawdę nigdy nie wyszliśmy z jej domu bez daru serca. To mógł być kawałek ciasta, zazwyczaj miodownik (o, miodzie słodki pracowitości i rzetelnej pracy!) albo – jak babcia mawiała – kurka, czyli drobiazg, bo przecież hodowała w swoim życiu takoż kaczki, gęsi, krowy, króliki, takoż w polu pracując z ukochanym swoim mężem.

agnieszkaszkolnickaPamiętam to zdjęcie, na którym widać, że trzyma na kolanach swoją wnuczkę, córkę mojego brata, zdrową czy chorą, wszystko jedno. To dziecko tam na tej fotografii i po prostu jest chore na porażenie mózgowe, a babcia je trzyma przy sobie i nie mówi, że tak tylko, bo tak wypada, ale trzyma je, bo to jej wnuczka (liczyła zresztą do końca życia doczesnego, ile ma wnuków, wnuczek, prawnuków, prawnuczek, a nawet – jak się u kresu okazało – także praprawnuków, praprawnuczek). I co jeszcze na tym zdjęciu? Wnuczka ta trzyma w ręce laskę swojej babci (babcia mówiła – palica!). Dla mnie to laska pasterska. Kiedy trzeba, delikatnie prowadząca, kiedy trzeba, palem grzmocąca. A umierała przez rok na raka. Babcia. Prowadziła nas ku życiu, tracąc i zyskując świadomość bytu. Nie pozwoliła się zeutanazować! Inaczej mówiąc – nie poddała się eutanazji, którą zowią dobrą śmiercią, która sama w sobie nigdy dobra nie jest. Nie poddała się. Waleczna. Agnieszka Szkolnicka. Jej heroizm zdawał się nam w rodzinie niepojęty. Większość stworzeń płci obojga nie potrafiło go uchwycić, pojąć, ująć, chwycić, załapać. Stąd był i pozostaje wspaniały, prosty, wzorowy. I takich przykładów ludzi dawnych lat w ich niezłomnych postawach – tak jak stoją przed nami, wołając – spotkamy tysiące. Mężczyzn i kobiet. Z miasta i ze wsi, co w przypadku wsi i miasta ostatecznie oznacza miejsce, zwyczajnie konkretne miejsce, to czy inne, gdzie jest życie – pośród gęsi, kaczek, kur, kogutów w pióropuszach swej czerwieni, między wołami i krowami, świniakami na podwórzu albo na targu miejskim miejsca. W tym właśnie własnym miejscu pozostają  mieszczanie życia, umieszczający życie, ci i te, co umieszczają je tam, gdzie trzeba. Rodzący. Nazwani przez głupców strasznymi mieszczanami. Rzeczywiście straszni. Dla sług niemiejsca, czyli utopii, jakiegoś komunizmu, narodowego socjalizmu, jakichś wstydzących się swojego miejsca wykształconych z wielkich ośrodków, jakby prymitywizm z wioski i dulszczyzna z miasta nie były świadectwem ludzkiej słabości. Kto zresztą po latach spamięta te wszystkie słówka? Smród po tych słówkach nie zostanie docześnie. A może i zostanie. Ale niestety tylko smród.

A tu nagle tylko z kapustą marną, nie dorodną i soczystą, świński schabowy bez kości, czyli rozlazły, rozpadający się, jakby bez kręgosłupa, i smrodliwa kapusta ze świńskim schabowym bez kości (że niby elegantszy, a po prostu wygodniejszy w żarciu żrących). I rosół z samej kury bladej, po podwórku gospodarskim niechodzącej. A przy okazji jakiś sowiecki kawior oraz francuskie porewolucyjne kalmary, małże i ostrygi. Co za bzdury! Rodem z PRL. A tu jakiś ktoś, wobec którego trzeba protestować w Teatrze Starym w Krakowie, bo wyćwiczył z aktorami i aktorkami, jak udawać kopulację z dekoracją teatralną albo co tam jeszcze w inscenizacji Do Damaszku już o krok będącej od realnych stosunków seksualnych podczas przedstawienia jak w cyrkach starożytnego Rzymu, gdzie z rozkoszą rozrywano chrześcijan dzikimi zwierzętami.

I tak pisząc teraz tutaj dla współczesnych i potomnych, co można powiedzieć i napisać? Żeby się nie przejmować, czyli – żeby nie przejmować właśnie, nie brać z zarazy niby-siebie, zarażając się od zarazy złudzeniem siebie.

Za młodu brałem udział w konkursie recytatorskim, jeszcze czternastoletni albo piętnastoletni, jeszcze w ostatniej klasie szkoły podstawowej, a recytowałem fragment poematu Edwarda Stachury pt. Kropka nad ypsylonem, który zaczyna się od takiej inwokacji:

o, częstochowskich rymów jasnogórska potęgo
o, zapachu, perfumo, lawendo
wielobarwna tęczująca tańcująca wstęgo
niewyczerpalna nigdy wiwendo
odkrywczych kartografii zapoznana precyzyjna legendo
pełna gościnnych kosmicznych adresów agendo
astronautyczna siermięgo
płyń po manowcach z włóczęgą. 

I nagle po proteście grupy widzów w Teatrze Starym dnia 14 listopada 2013 przypomniałem sobie ten fragment tego poematu przeciwnego schematom:

co ja widzę, mia mamma
widzę wskroś jak promień gamma
że ty, suczko, wracasz samma
bez fagasa z tyłu na barana

jak to czemuj zara melduj
ryczy schemat

lola na to
jak na lato
po wstążeczce po zwroteczce
po troszeczku po trochejku
ściąga z siebie strój-poemat

równo cześnie stripti suje
równo grzecznie recy tuje:

ty świński ryju, ty świński ogonie, ty świńska
nóżko, ty golonko, ty fałdo, ty grubasie,
ty pyzo, ty klucho, ty kicho, ty flaku,
ty pulpecie, ty żłobie, ty gnomie, ty glisto,
ty cetyńcu, ty zarazo pełzakowa, ty gadzie,
ty jadzie, ty ospo-dyfteroidzie, ty pasożycie,
ty trutniu, ty trądzie, ty swądzie, ty hieno,
ty szakalu, ty kanalio, ty katakumbo,
ty hekatombo, ty przykry typie, ty koszmarku,
ty bufonie, ty farmazonie, ty kameleonie,
ty chorągiewko na dachu, ty taki nie taki,
ty ni w pięć ni w dziewięć ni w dziewiętnaście,
ty smutasie, ty jaglico, ty zaćmo, ty kaprawe
oczko, ty zezowate oczko, ty kapusiu,
ty wiraszko, ty ślipku, ty szpiclu, ty hyclu,
ty przykry typie, ty kicie, ty kleju, ty gumozo,
ty gutaperko, ty kalafonio, ty wazelino,
ty gliceryno, ty lokaju, ty lizusie, ty smoczku,
ty klakierze, ty pozerze, ty picerze, ty picusiu,
ty lalusiu, ty kabotynie, ty ciulu łaciaty, ty luju
pasiaty, ty kowboju na garbatym koniu,
ty klocu, ty młocie, ty piło, ty szprycho,
ty graco, ty ruro nieprzeczyszczona, ty zadro,
ty drapaku, ty drucie, ty draniu, ty przykry
typie, ty kapitalisto, ty neokolonialisto,
ty burżuju rumiany, ty karierowiczu,
ty groszorobie, ty mikrobie, ty gronkowcu,
ty kieszonkowcu, ty gonokoku, ty luesie,
ty purchawko, ty nogawko, ty mitomanie,
ty narkomanie, ty kinomanie, ty grabarzu,
ty bakcylu, ty nekrofilu, ty sromotniku
bezwstydny, ty seksolacie, ty bajzeltato,
ty szmato, ty scholastyku, ty kiwnięty dzięciole,
ty strzaskana rzepo, ty współczesna ruino,
ty rufo nieprzeciętna, ty klapo, ty gilotyno,
ty szubienico, ty przykry typie, ty szlafmyco,
ty pomponie, ty kutafonie, ty pomyjo,
ty knocie, ty gniocie, ty gnoju, ty playboyu,
ty modny przeboju, ty astamaniano, ty moja
droga ja cię wcale nie kocham, ty omamie
blue, ty onanio, ty kurza melodio, ty zdarta
płyto, ty trelewizjo, ty elemencie, ty dupku
żołędny, ty bycie zbędny, ty podwiązko,
ty klawiszu, ty kołtunie, ty larwo, ty kleszczu,
ty mszyco, ty szkodliwa naliścico, ty korniku
zrosłozębny, ty korniku bruzdkowany,
ty koński bąku, ty końska pijawko, ty szulerze,
ty gangsterze, ty rabusiu, ty morderco,
ty przykry typie, ty nygusie, ty bumelancie,
ty akselbancie, ty kurdebalansie, ty kurdemolu,
ty zębolu, ty szczerbolu, ty rybo dwudyszna,
ty wypukła flądro, ty śnięty halibucie,
ty śmierdzący skunksie, ty moreno denna,
ty mule epoki, ty zbuku, ty kwadratowe jajco,
ty kanciarzu, ty artysto prywaciarzu,
ty intelektualisto badylarzu, ty talencie na
zakręcie, ty geniuszu z przymusu,
ty wajszwancu od awansu, ty awangardo
ariergardy, ty tabako w rogu, ty neptku,
ty nadrachu, ty meneliku, ty sedesie z bakelitu,
ty koterio, ty komitywo, ty kombinacjo,
ty machinacjo, ty metodo kupiecka, ty dolary
i piernaty, ty a dalejże w szmaty,
ty lichwiarzu, ty wekslu, ty kwicie, ty kleksie,
ty pecie, ty bzdecie, ty przykry typie,
ty makieto, ty tapeto, ty tandeto, ty torbo,
ty torbielu, ty drągu w dziejowym przeciągu,
ty kiju, ty kij ci w oko, ty hak ci w smak,
ty nogo, ty fujaro, ty klarnecie, ty bidecie,
ty kiblu, ty biegunko, ty kałmasznawardze,
ty flujo, ty szujo, ty fafuło, ty muchoplujko
ze złotym zębem, ty mrówkolwie
plamistoskrzydły, ty kawale chama w odcieniu
yellow bahama, ty palcu w nosie, ty baboku,
ty obiboku, ty bago, ty zgago, ty dzwonie
bez serca, ty emalio z nocnika,
ty czarnodupcu, ty kolcogłówku, ty cepie,
ty capie, ty bucu, ty fiucie, ty wawrzonie,
ty luluchu, ty patafianie, ty palancie,
ty palantówo, ty szajbusie, ty aparycjonisto,
ty kulturysto, ty żużlu, ty żigolaku, ty łajdaku,
ty chechłaku, ty lebiego, ty alfonsie i omego,
ty przykry typie, ty konweniujący kołnierzyku,
ty zerowokątny czytelniku, ty literacki
żywociku, ty kawiarnio, ty rupieciarnio,
ty trupieciarnio, ty chałturo, ty paprochu,
ty farfoclu, ty chęcho, ty chachmęcie,
ty chebdo, ty chwaście, ty mydłku,
ty mizdrzaku, ty wyskrobku, ty cycku,
ty sikawo, ty siuśmajtku, ty zgniłku,
ty padalcu, ty zaropialcu, ty przykry typie,
ty lilio w kibici łamana, ty prostowaczu
banana, ty wyciśnięta cytryno, ty kotlecie
sponiewierany, ty zapluty kabanosie, ty zapity
kurduplu, ty zmęczona jagodo, ty wczasowa
przygodo, ty pipo grochowa, ty zapchany
gwizdku, ty pięć minut za krzakiem
rozmarynu, ty niedokończona iluzjo,
ty zaciągnięta żaluzjo, ty zazdrostko,
ty zawistniku, ty arszeniku, ty ciemna
maszynerio, ty sztuczny kwiatku, ty krosto,
ty pryszczu, ty wągrze, ty zachciewajko,
ty kurzajko, ty pluskwo, ty mendo,
ty mendoweszko, ty przykry typie, ty złap mnie
za pukiel, ty wskocz mi na kant, ty narób mi
wkoło pióra, ty mów mi wuju, ty masz na
loda, ty nie śpiewaj nie mam drobnych,
ty kandydacie do nogi, ty kto ci ręce rozbujał,
ty zniknij systemem bezszmerowym, ty ciągnij
smugę, ty spadaj, ty zjeżdżaj, ty spieprzaj,
ty stleń się, ty spłyń z lodami, ty giń, dzyń,
dzyń, dzyń…..

uff,
no to był ostatni dzwonek
zipnął legalista al capone
on nas waży nazbyt lekce
co za dużo to i świnia nie chce.

I to właściwie wystarczyłoby, jeżeli mowa o skojarzeniach z przedstawieniem Do Damaszku z 2013 roku, o którym to przedstawieniu nie pomyśli po czasie nikt, ręczę, chyba że jako o wybryku na kształt Herostratesa (o Strindbergu albo jakimkolwiek artyście tu mowy nie ma, bo żaden artysta ani jego tekst tam nie istnieje) w Teatrze Starym pod dyrekcją osoby, którego to osoba została dyrektorem w styczniu 2013 roku. To wystarczy. To jak skręcanie przez Jezusa postronków na handlarzy przed świątynią i chłostanie tych chciwców Jego dłonią. To, żeby zobaczyli i poczuli, co robią, przez ból uderzeń i nazwanie rzeczy po imieniu, że w swoim czynie w rzecz, a nie w osobę się przemieniają.

Ale przecież nie chodzi o ten epizod quasi-kopulacyjny nie do zapamiętania po latach w doczesności ze znaną aktorką swego czasu i znanym aktorem swego czasu w rolach głównych. Po tym i po nich też smród nie zostanie docześnie (a zaznaczam, że wyrażam tu jedynie słuszną, czyli słuchającą też, chociaż może też i wąchającą, a i własną opinię na ten temat). I nic po nich. I nic również ludziom po nich. Chyba że się opamiętają oni i one, czyli też przywrócą w sobie realną pamięć dziejów i tradycji kultury. Jak o tym 14 listopada 2013 wykrzyczał prawdę jeden z protestujących w Teatrze Starym (starym! z tradycji wziętym), pamiętający czasy jego starości, jego prawdziwej prowokacji, czyli przywoływania, nawoływania (choćby do myślenia). I tylko gdzieś w zakamarkach pamięci w związku z tym pojawiają mi się dwa fragmenty mojego dziennika, który prowadzę na wodzy moich słów od czerwca 2010 roku. Pierwszy tutaj taki, który właśnie przepisuję z rękopisu, stanowiący impresję na temat klatek:

9 kwietnia 2011 roku

A tam nic i klatki kurze, nawet klaty, że wymoczki, nic to, właśnie – nic to, żeby wyśmiać blisko rynku krakowskiego, gdzie jest Teatr Stary, w którym do niedawna o Trylogii Sienkiewicza wygibasy usmarkane. Znać to, nie jest on już taki stary, wiek już jego niesędziwy. Bo sędziwy wiek – co to jest? Wiek człowieka, który doświadczony w równowadze, wiedzy, który przeżył pryszcze, pychę, upojenie urzędami odrzucone, przeszedł przez cierpienie, widział małość, może sądzić. Ale dzisiaj ledwie wyuczone paragrafów, nadmuchane butą mianowania i etatów, zbeszczelnione pindy i pindasy w salach niewietrzonych od dyndania brelokami, wyuczone przez breloków postarzałych właścicieli, pouczają. Wiek sędziwy czy wiek pindy i pindasa? Hopsa, sa, sa od tych starych z pępowiny matki partii studiów prawa jej własnego, kursów szybkich jeszcze wcześniej. Hopsa, sa, sa? Od tych, którzy mają tutaj do gadania. Mają tam, jak te klaty albo war li wir może. Zapamiętać jakże trudno, ale dla nas mają pouczenie, żaden sąd. Tak mają. W tym przypadku gramatycznym losu. Los ich własny, w którym słowo staruszkowie się wymawia z politowań.

Był dwudziesty siódmy listopada. Tam też cytowanie o triumfie, nie tryumfie, deklaracji sztuki całkowicie wolnej w aktach swych kreacji, które namnożyły się podobne, monotonne od ekspresji, od schematu. Czyli – jak schematycznie nie być schematycznym.

A ten zapis z 27 listopada 2010 roku był następujący, choć trzeba go poprzedzić tym z 26 listopada tego samego roku:

26 listopada 2010 roku

Największą pomyłką w poruszaniu się w rzeczywistości jest skupianie się na jednym wymiarze. Mamy wiek XXI, a przykładów takich skupień miliardy. Nieskończoność nie. Miliardy. Niby nikt. I właśnie niby nikt nie uzna, że rozsądne jest chodzenie po ziemi z uwzględnieniem tylko poziomu. Wyjście przez okno albo poza linię urwistej skarpy i swobodne przebieranie nogami w powietrzu, gdy pod idącym powietrze, a w pionie daleko w dole jakiekolwiek oparcie dla stóp, przyjęte będzie jako możliwe tylko w kreskówkach. Zresztą i w nich to wyjście kończy się spadaniem, tyle że po czasie. To ma być dla zabawy i jest dla zabawy. Ale dlaczego przyjmowane jest w realnym życiu? Dlaczego myślane i tak, jakby było możliwe? Tak, że w ten sposób można sobie pochodzić, że to też jakieś wyjście i nic z tego powodu nie grozi poza nabiciem sobie niegroźnego guza. Że niby da się runąć w przepaść, rozsypać w drobne kawałki, a później cięcie i chodzi się znowu w całości albo bez cięcia zbiera się w to, czym się było przedtem za sprawą kadrowania animacji, w której odrysowuje się na nowo to. To. Nie kto. Chyba za sprawą takiego uprzedmiotowienia samego siebie możliwa jest wiara w taki omam. Pomaga w tym ruchliwość klatek. Nie widać wówczas odrysowań. Ludzkie oko ich nie wychwytuje. Za szybko się ruchają. Bo w końcu z tym animacyjni kadrowicze kojarzą życie. Z ruchaniem. Bez ruchu i bez poruszenia. Klatka za klatką. W służbie złudzenia.

27 listopada 2010 roku

Ale o czym ja to? Te klatki, skojarzone u mnie teraz z fermą kurzą, gdzie klatka przy klatce, a tam też klatka przy klatce – filmowa. Tak pełna złudzeń, że aż dziw, że to może funkcjonować. Może. Na krótką metę. To znaczy, że meta tuż, tuż. Tuż za przekroczeniem linii startu omamów pojęć, a właściwie pojęć-omamów, bo gdy źle się pojmuje, to też się pojmuje; kłopot w tym, że źle. Ale się pojmuje, tworzy się pojęcie. Jeno że pojęcie to jest błędne.

Przy skupieniu się na jednym wymiarze mamy nagięcia do tego wymiaru. I oto, proszę, miłość wydaje się nam banalna. I oto, proszę, miłość jawi się nam jako ruchanie. A w takim nagięciu nie jesteśmy już w stanie mówić w pełni szczerze o wielu jej wymiarach, jak robili to starożytni. Samą starość odbieramy jako coś głupawego, gdzie więc tam myśleć o starożytności, o regułach prastarych. Oddziały niemieckie narodu socjalistycznego w czasie Powstania Warszawskiego staruszków mordujące. Czy zanotowanie tego zdania nie wzbudza dzięki nagięciu uczucia politowania na samą myśl o słowie staruszek? Śmieszne, nie? Zwłaszcza w czasach przetrawionego hasełka: „To idzie młodość!”. Młodzi, wykształceni, z dużych ośrodków. To musiało chwycić w dzisiejszych czasach. Chwyta całkiem sporą liczbę. Uchwyt żelazny. Ale numer! Koncentracyjny, chociaż na miękko. Klatki. Mentalne.

A więc wymiary miłości w nagięciu niemożliwe. U starożytnych: storge – miłość przyjacielska (he, he – od razu orientacje się kłaniają); filia – miłość rodzinna (brr – pedofilia grasuje); eros – miłość erotyczna mężczyzny i kobiety (ehe, to w nagięciu istnieje, ale nie tylko damsko-męsko, i tylko to ma panować, nic innego); agape – miłość duchowa (phi, chyba że jakieś czarujące, czyli modyfikowane produkty z Dalekiego Wschodu, to owszem, mniam, mniam). A wszystko w kręgu czarowania wziętego od czcicieli różnorodności. Taka to też wolność. Jak ta: „Można to uznać za paradoks, choć zapewne nim nie jest, że w okresach, kiedy dochodziło do triumfalistycznych deklaracji sztuki całkowicie wolnej w aktach kreacji – jak u niektórych romantyków czy w wieku XX lub obecnie – obserwowaliśmy raczej upodobnienie się dzieł artystycznych i swoistą monotonię ekspresji oraz schematów myślenia niż mnogość nieprzekładalnych na siebie form twórczości”. To Ryszard Legutko o tym w Traktacie o wolności. I słusznie.

Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora. To Wyspiański. On z Krakowa. Istotnie – pora niebezpieczna. Tu pozwolę sobie samemu na uważną polemikę wrocławsko-krakowską, choć nie tylko. Niebezpieczna pora, ale dla tych, którzy listów nie czytają. Tych, które spadają z drzew. Z zakorzenionych. Dawniej bowiem liście listami zwano.

I w takim zamieszaniu, w takiej burzy mentalnej wracać trzeba do rzemiosła, czyli do uczciwej pracy. Oto list. Jak podają autorzy Chrestomatii staropolskiej. Tekstów do roku 1543 Wiesław Wydra i Wojciech Ryszard Rzepka, jest to rękopis Biblioteki Jagiellońskiej (sygn. dypl. 104), który poprzednio był przechowywany w archiwum cechu rzeźników krakowskich. To jedna taka karta pergaminowa zwana dyplomem, na którym przepisano, a przepis to znaczący. Przepisano tedy list cechu rzeźników wrocławskich wysłany w 1512 roku (gdy dzisiaj tu stoimy, czasem tym i miejscem – pięćset lat temu, a nawet pięćset jeden, czyli na pewno pół millenium, pół tysiąclecia). To już był czas i miejsce, w których zagrabili z niemiecka brzmiący władcy Śląsk w swej całości z polska śpiewający, a przecie jeszcze rzeźnicy pamiętali mowę polską i pisali. A pisali tak:

Naszę przyjaźń i ustawiczną służbę przodkiem wskazujem, Panowie Przyjaciele Mili. Waszym Łaskam niniejszym tem to listem objawiame. Tak jako niektore pospolite skargi z strony rzemiesła rzeźniczego u nas w Śląsku beły, tudziż też w czelniejszych miastach, jako we Wrocławiu, Legnicy, Świdnicy, w Brzegu, w Nisie i jindzie. Wyrozumielisme też temu niedostatku, ktory nie tylko u nas jest, ale i w jinszych stronach, jako w Krakowie, w Rusi i w Czechach, i skoro wszędzie, iż to rzemiesło nasze uskarża sie na ten niedostatek naszego rzemiesła, ktory sie jeszcze więcej rozszyrza i mnoży w ten obyczaj, iż czeladź albo towarzysze, będąc w służbie, nie są posłuszni, to co są powinni i na co się obowięzali, tego nie są pilni i nie dają się karać. A gdy jich najpilniej potrzeba, tedy odpuszczenie od swych mistrzow biorą, nie pamiętając na ono, co panu swemu przy smowie ślubują.

I jeszcze o takim, który nie miał posłuchu w rzemiośle, czyli nie postępował uczciwie i rzetelnie, pisali rzeźnicy wrocławscy:

Będąc już w służbie, aby pajnskiej rzeczy pilen był, gry, niewiast nierządnych nie patrzał, po gospodach w nocy sie nie tułał a zbytnie nie trawił. A jesliby ktory w tych jedne sztuce był doświadczon, tedy jemu od rzemiesła ma odpuszczenie być dane. Abowiem ktorego rzemiosło opuszcza, temu żaden list nie ma być dan ani gdzie jindzie robić nie może z tej przyczyny, iż od rzemiesła jest opuszczon, i to obaczając, iż opuszczenie jest jinsze, a odrzucenie też jinsze; bo żaden czeladnik nie ma być od rzemiesła odrzucon, lecz by dla swej niewierności albo niecnotliwego zachowania przeciwko panu mistrzowi swemu.

Na końcu zaś listu i odpisu listu czytamy:

Na ktory porządek i postanowienie naszego rzemiosła  my, jako rzemiesło rzeźnicze w Śląsku, a zwłaszcza we Wrocławiu, w Legnicy, w Strydze, w Świdnicy, w Nisie a w Brzegu, sjednoczylichmy sie i na to zwolili, jako sie na gorze opisuje, nieodmiennie trzymać i zachować. Dan we Wrocławiu, roku tysiącznego pięćsetnego dwunastego.

A w samym odpisie jeszcze takie zdania w Krakowie już tylko pisane:

Na ktore postanowienie i srządzenie my krakowszczy, kazimirzcy, kleparszczy i przy nas jinsze miasta w Rusich rzemiesła rzeźniczego jednostajniesmy przystali i na to obopolnie zwolili, przyjęli tak trzymać nini i na wieczne czasy. Co Jego Krolewska Miłość, Pan nasz Namiłościwszy, raczył to s Radami swemi poćwierdzić na wieczne czasy.

A Królewską Miłością, Panem naszym Namiłościwszym był wonczas Zygmunt. Ten, którego dzwon bije dźwięk swój po dziś dzień na wieczne czasy w chwilach pamiętnych.

Ale co jest Roku Pańskiego 2013 pamiętane? Odważmy to. Jak czynią to odważni mieszczanie, jak ci, co wiedzą, gdzie są, w jakim miejscu. Nie prymitywnie walący w gębę, lecz zdolni do odważenia, wyważenia racji, a więc do tego, co realne. Następnie zaś – do pochwały dobra, a takoż do wyrywania chwastu zła, wypowiedzi ganiącej, czyli inwektywy, gdy potrzeba, a nawet do obrony zbrojnej, kiedy zjawią się mordercy. To wszystko musi być uczynione błyskawicznie, żeby móc podać dłoń prawym ludziom, a przyłożyć łobuzom, którzy ubliżają, biją i zabijają. To wszystko ku zastanowieniu, by przeżyć, a więc ku zatrzymaniu się i ku chwili myśli.

I tak w noc listopadową podążamy ku grudniowi. Jak powstańcy listopadowi. Żeby się przedostać przez grudy zmrożone, grudy obojętności i nienawiści. Bo przecież to był koniec. To był 29 listopada 1830 roku, koniec miesiąca, który podążał ku zimie. I w niej po prawdzie bieżąc, rozpoczęły się walki o niepodległość.

Co tedy widać w tym podążaniu?

mariannapopieluszkoPo pierwsze – dusza ludzka jest nieśmiertelna. A więc mama ks. Jerzego żyje, choć obumarła w ciele. Marianna Popiełuszko. Jest z nami. Jak moja babcia. Jak wszyscy, którzy odeszli od nas docześnie, czyli do czasu. To jest też memento dla złych ludzi, bo przecież skoro nie wszystko umiera, to także ich czyny i oni sami (jak bardzo sami!) nie zginą, nie zgniją, a tylko obumrą, żeby odrodzić się i pokazać, jakim są owocem, i stanąć na sąd, a więc rozsądzenie, rozpoznanie, zobaczenie, jaki to owoc.

A po końcu świata jeszcze coś się okaże, zostanie okazane, pokazane i pozostanie, będzie zobaczone. I to jest według porządku przedstawień po drugie – odpowiedź na pytanie, kto służył życiu.

We wspomnienie wzięty, tutaj w nim uchwycony Edward Stachura nie podołał, popełnił samobójstwo. Próbował na różne sposoby radzić sobie (może dlatego, że ta porada była tak bardzo poradą sobie, nie wytrzymał…). Dlatego też tak ubliżał słuszną inwektywą w poemacie Kropka nad ypsylonem swoim czasom i miejscom w kleszcze komunizmu wziętym. A i jeszcze napisał piosenkę Życie to nie teatr, piękną, przejmującą, której cytowanie jest tu na miejscu, swoim miejscu. O tym, że mamy oto dwa zjawiska – teatr z życia i dla życia dany oraz niby-teatr, który jest maskaradą, manipulacją i bankietem niby to artystów (zetknąłem się z takimi i nie chcę ich znać). I tylko ten prawdziwy, a więc teatr, ten oczyszczający w katharsis, wart jest zachodu i wschodu. Tylko ten z życia wzięty ukazuje świat, obmywając go z zaślepień, a nie brudząc i kalając. Mówi o życiu, które jest straszniejsze i piękniejsze niźli śmierć. I tylko ci wiecznie z duszą na ramieniu cokolwiek rozpoznać mogą. Z duszą na ramieniu, a nie bez niej.

Tak to z nią i z ciałem podążając, ją nieśmiertelną mając, w niej będąc z podarowanym przez Boga i wspaniałym ciałem, którego nagość nie jest niczym nadzwyczajnym, ale zwykłym w swoim miejscu i czasie, a więc nie byle gdzie widzianym albo opowiedzianym, co widać? Widać – po trzecie. Widać wreszcie (w tej reszcie) i w pełni prawdę. Że odwaga to jest przede wszystkim odważanie. A w nim co? W nim prostota, a nie prostactwo. A więc i to, co najważniejsze.

Najważniejsze? Najpierw ważone, czyli właśnie ważne. Ważniejsze – jeszcze raz ważone oraz ważne. I jeszcze raz ważone swoją ważnością – najważniejsze. To jest najważniejsze, że potrzebny jest – jak powiadali rzeźnicy wrocławscy już w ucisku, pamiętający wspólnotę myśli z krakowskimi – potrzebny jest nieustannie drogowskaz rzetelności. A co za nią idzie – spokojne, to znaczy – z pokoju, ze spokoju wzięte – mówienie prawdy. I w nim, w tym mówieniu tkwią słowa podstawowe.

Wiele jest takich słów. W mowie rzemieślniczej, a więc i rzeźniczej, znaleźć można i takie, które powiadają prosto o wspólnocie. A więc i o tym, że komuniści PRL wmówili nam, manipulując, że ziemie piastowskie to rewolucyjny twór, w którym władcy Królestwa Polskiego – książęta i królowie polscy i chrześcijańscy – klaszczą na wiecach komunistycznych działaczy w latach 40. XX wieku i później, i bełkoczą o Śląsku Dolnym i Górnym tak, że Stalin i komuniści odzyskali nam Śląsk, nazywając go i jeszcze przy okazji obszary północno-zachodnie [Szczecin i okolice] oraz północno-wschodnie [Olsztyn i okolice], Ziemiami Odzyskanymi. Prawdziwie zaś rzecz ujmując, Śląsk to ziemia polska, o którą walczyli monarchowie Królestwa Polskiego, począwszy od Kazimierza Wielkiego aż po Zygmunta I Starego (nie bez powodu przecież odwoływali się do autorytetu monarchy polskiego rzeźnicy wrocławscy w roku 1512!). Pamięć zaś o Wrocławiu, a nie o Breslau, trwała przez wieki. Jeszcze Juliusz Słowacki w XIX wieku sygnował swoje listy do matki z ówczesnego pruskiego Breslau zapisami: Wrocław.

A więc czy to nasze ziemie? Ależ nasze! Myśmy je uprawiali u początków, myśmy założyli Wrocław, który pozostaje stolicą Śląska w swej integralnej całości. My też szanujemy troskę o to miejsce ludzi, jakże często wrażliwości pełnych – Czechów i Niemców. Ależ przecie – nieco prawdomówności! Polska Piastowska to Wielkopolska, Małopolska, Śląsk i Kresy Wschodnie (jeżeli chodzi o obszary wschodnie, wystarczy wspomnieć tylko Grody Czerwieńskie z czasów Bolesława Chrobrego). Tak tedy nie jest to kwestia ideologicznych rozpraw, ale sprawa konkretu. Tego, który zostaje w liście rzemieślniczym rzeźników wrocławskich do rzeźników krakowskich roku 1512. Tego, o którym napisałem 28 lipca 2012 roku w wierszu pt. List rzeźników. Nie wiem, dlaczego jest to data stanowiąca kolejną rocznicę śmierci Zbigniewa Herberta. Naprawdę nie wiem! Ale tak jest. Ten wiersz wtedy powstał u swych podstaw. Brzmi tak:

List rzeźników

Krew miłość nasza, a nie krwi wylewanie.
I mięso, mięso my kochamy jako objawianie tchu.
Rzemiosło nasze,

Panowie Przyjaciele Mili!
My w każdej chwili, od świtu.
Przodkiem jest wskazanie.

Myśmy z Wami ongi byli. Pierwsi.
My z Wrocławia!
Hej, krakusy!

Mięso zwierząt jedzmy.
Nie ludzi. My, ludzie.
Niech świat się budzi.

O świcie. Wiedzmy.
Kochamy wołu i świniaka.
Sługi nasze i kuraka.

Lasy, dookoła lasy.
A tam zwierzyna.
Piękna patrzy.

Z dobra dóbr. Stąd.
W tym porządku. Tędy!
Tylko w nim rzecz wiadoma.

Nie igraszki, nierządnice.
Pospolite prawo wszędy.
Rząd i sprawa dobra.

Przodek listem, co wywodzi.
Z poczciwego zachowania.
To najpotrzebniejsza rzecz.

W służbie pańska rzecz.
Żeby się nie tułał człek.
Żeby dobry przy złym się nie zgorszył.

Kto się zgorszył, ten i gorze.
Ten spalony i rzemiosło go opuszcza.
Odrzucony tylko on, co przeciw

Panu i Mistrzowi. Tak, Panu chwała!
Z Niego list. Zjednoczenie.
Tak, by dobry i cnotliwy był kochany.
 
Tak, by zły, który nie chce słuchać, był karany.
Posyłamy nasze ciepłe cienie krwi.
Po stuleciach jedno i na przyszłe dni.

I tak pamiętając o wspólnocie naszej, wołając niby to z dala, a w istocie jakże z bliska, wędrując też, chciałbym jeszcze wspomnieć o jednym zapisie moim dziennikowym, takim:

14 września 2010 roku

Apostoł Paweł pisał w jednym ze swoich listów, że nastaje w porę i nie w porę, nawracając do Chrystusa, by uratować przynajmniej nielicznych. I to jest konieczne. W tym też sensie, choć gdzie mi tam do św. Pawła się porównywać, takim ostatnim akordem nastawania w porę i nie w porę w rozmowie z tymi, którzy bluźnią Bogu i mówią, że wskazywanie działań szatana to choroba psychiczna, jest powiedzenie: nie ja będę w piekle siedzieć. Kiedy bowiem ktoś żadnych argumentów nie przyjmuje do wiadomości i świadomie a planowo działa w złej wierze, można tylko powiedzieć, co go czeka. To jego wybór, ma wolną wolę. Ja zasię nie mam zamiaru podążać w kierunku diablim, przejmować sposobu myślenia tego kierunku. Powiedział słusznie swego czasu bł. ks. Jerzy Popiełuszko: „Z diabłem się nie paktuje”. Owszem, zło dobrem należy zwyciężać, i to też od słów św. Pawła wzięte, lecz paktów ze złem się nie zawiera. Droga, Prawda i Życie trwa właśnie w tym odnoszeniu zwycięstwa, nie w paktowaniu.

Tu więc jest jeszcze nadzieja. A to dla tych, którzy się pogubili, rozpadając się w zmarnowany proch i pył braku integralności. Tu – w drodze do Damaszku, gdzie Jezus Chrystus zapytał uczonego w Piśmie, któren Pisma nie czytał w jego boskiej pełni. Zapytał: „Szawle, Szawle (w oryginale – Saulu, Saulu), dlaczego mnie prześladujesz?”. Każdy, kto odpowie nawróceniem ku dobru, a więc i ku rzetelności, ma jeszcze szansę jak mój patron, który został Apostołem narodów. Nawet jeżeli oślepnie pierwej, by odzyskać wzrok.

Wzrok to wspaniały dar boży. Widać w nim i poprzez niego. Widać kropkę nad i. Widać kropkę nad ypsylonem. Jotę w jotę. Albowiem ani jedna jota nie zmieni się w Prawie, aż wszystko się spełni, jak powiedział Chrystus. A widać tu nie tylko świnie bezkostne, lecące w przepaść, ale i prosiaki, gęsi, kury, kaczki, woły, sarny, dziki, jelenie, króliki, zające. Widać całą mnogość świata danego nam przez Stwórcę, na którą oślepliśmy od uderzeń totalitaryzmu wszelkiej maści. Dlatego przed grudniem, w którym i Boże Narodzenie jest, a więc i pamiątka początku (wszak na początku było i pozostaje Słowo), wziąłem gęś do rąk, żeby przypomnieć sobie przymierze rzemieślników miejsca z dwóch miast. I pomyślałem jedno, co w ostatnim akapicie tej próby piszę.

O, gęsi kapitolińskie! Idę piec gęś. Moją gęśl. Moją pieśń.

pawelbinekPaweł Binek

PW - Poczta Wrocławska

Podejmuję w tym miejscu, miejscu portalowym Krakowa Niezależnego, pewną próbę opowiadania o naszym życiu i o zjawiskach, które nas szczególnie dotykają. Czujemy ten dotyk. Rzeczywiście jest on szczególny, czyli związany ze szczegółem, z konkretem. I to jest szczególnie interesujące. I to łączy się jednocześnie z tym, co pozostaje ogólne, wypływające z konkretnych reguł dobra spoza nas, ale też podlega naciskom zła.

Lecz żeby nie wędrować w stronę rozważań abstrakcyjnych, które są zarezerwowane zwłaszcza dla refleksji naukowej, a tą zajmuję się w innych miejscach, napiszę tylko tyle, że istotnie ma to być pewna próba. Pewna, czyli nie niepewna. Zdecydowana. Choć też czasem niepozbawiona wątpliwości, czyli też w tym sensie – wzbogacona o wątpliwości jak u każdego ułomnego człowieka. Niemniej – zdecydowana. No i właśnie – próba, czyli esej, choć w miarę krótki. Pozostaje to zresztą w zgodzie ze źródłosłowem samej nazwy takiego tekstu jak esej, bo przecież essai francuskie i essay angielskie znaczy próba (zresztą w obydwu językach wyraz ten pochodzi z łaciny). W Polsce najbardziej znany jest zbiór francuskich tekstów Essais z 1580 roku, którego autorem jest Michel Montaigne, a tytuł tego zbioru w polskich tłumaczeniach brzmi wszak zazwyczaj – i słusznie – Próby. I stąd wywodzi się tradycja czegoś takiego jak esej. Mamy tu też wątki anglosaskie już od 1597 roku, ale nie brak w tej mierze praktyki w innych krajach europejskich, a w tym w Polsce.

A więc spróbuję. Może też – pewnie nie bez wcześniejszych tego typu praktyk – modyfikując w pewnym sensie samą formę eseju dzięki internetowym możliwościom. Stąd nie tylko będzie to wielość form typowego tekstu (choćby łączenie poezji i prozy), lecz również stosowanie cytatów multimedialnych poprzez wkomponowywanie krótkich filmów, melodii, rysunków (może także własnych?), a gdy zaistnieje potrzeba – analizowanie każdej z tych form. Praktyka taka jest naturalna. W każdej wszak wypowiedzi dopuszczalny jest cytat albo analiza cytatu. Gdyby tak nie było, nie moglibyśmy o czymkolwiek pisać.

Pozostaje jeszcze wytłumaczenie się z kształtu nagłówka: PW - Poczta Wrocławska. Otóż jestem rodowitym wrocławianinem i mieszkam w moim ukochanym Wrocławiu, będąc od urodzenia w nim, ale zdarzyło się tak, że w pewnej chwili mojego życia złączyłem się jako wykładowca uniwersytecki z Uniwersytetem Pedagogicznym w Krakowie dzięki współpracy naukowej z prof. Stanisławem Koziarą, pracującym w  IFP UP. I tak od wielu już lat wędruję między Wrocławiem a Krakowem. W ten sposób uczuliłem się na zadziwiające związki między Wrocławiem a Krakowem, a więc łączność dwóch polskich miast wywodzących się z polskiego średniowiecza (zaznaczam – między Wrocławiem a Krakowem, a nie Breslau a Krakowem czy Krakau!). Ponadto znalazłem poprzez lekturę czy osobiste rozmowy kontakt z wykładowcami Uniwersytetu Pedagogicznego, którzy pomimo wszystko byli bądź są związani z tradycją (m.in. ze śp. prof. Janem Zaleskim, ojcem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, albo prof. Leszkiem Bednarczukiem czy prof. Edwardem Stachurskim, nie wspominając już dra Mirosława Boruty).  I tak wędruję. Tak też wygląda sprawa nagłówka prezentowanego właśnie cyklu esejów. Będzie więc to pocztą mailową przesyłane próbowanie się z tym, co nas zwłaszcza dziś spotyka w życiu publicznym, kulturowym, a także wielokrotnie prywatnym.

A więc poczta wędrowca? Po części tak. Trochę z sentymentu do wieloletniej pracy mojego śp. ojca, który był kierownikiem ambulansu pocztowego i bywał wielokrotnie w Przemyślu, Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Warszawie. (A dzisiaj – pomyśleć – nie istnieje coś takiego jak ambulans pocztowy na kolei, a samo PKP jest niemal w stanie bankructwa!) Jest tu też inny sentyment – z czasów II Rzeczypospolitej, kiedy to ojciec ojca jako zawodowy żołnierz Korpusu Ochrony Pogranicza wędrował wraz z rodziną po całych Kresach wschodnich od stanicy do stanicy; jest i myśl o jego dalszych losach (został pochowany w Londynie) i o moich krewnych, którzy od początku XX wieku wrastali w różne państwa i narody – od Stanów Zjednoczonych i Francji, poprzez Wielką Brytanię, Holandię, Kanadę, aż po Australię. A i w samej Polsce krewni moi przystanęli w wielu miejscach. Taki stan rzeczy zbudował we mnie świadomość tego, że jesteśmy tu jeno przechodniami, choć oczywiście związek z korzeniami wiary, godności i ojczyzny pozostaje niezbywalny.

Poczta? Coś do poczytania? No, nie wygląda to tak prosto, jeśli chodzi o złożoną genezę tego słowa, ale skojarzenie tego typu przydaje mi się w tym miejscu. Tak tedy – co do poczytania? Często osnową będzie tu refleksja poetycka moich wierszy albo może rytmów, jak o tekstach tego typu powiadał szczególnie mi bliski Mikołaj Sęp Szarzyński (bliski obok Jana Kochanowskiego). Ostatecznie będą one zawsze włączone w myśl główną eseju prozą pisanego. Formuła tych tekstów wiąże się u mnie z tym, co nazywam poezją egzystencji, a może i poezją bytu. Wreszcie zawsze opierają się one o to, co przeżywamy osobiście poprzez naszą egzystencję w bycie zanurzeni. Dlatego m.in. trzy wiersze, które dedykowałem z osobna pani Zuzannie Kurtyce, panu Jackowi Światowi i panu Jarosławowi Kaczyńskiemu, odnoszą się do przeżyć egzystencjalnych. Mam zamiar przedstawić je w kwietniu 2014 roku. A dlaczego w tym miesiącu, myślę, że wszyscy wiemy. Zresztą problemów takich właśnie we współczesnym świecie nie brakuje. I właściwie jestem pewny, że jak długo czy – tym bardziej – jak krótko trwałaby moja współpraca z Krakowem Niezależnym, to ich wszystkich i tak nie uda mi się omówić. Będę próbował przynajmniej o niektórych napisać. Także o tych, które pojawiły się albo pojawią się w danym czasie; także we Wrocławiu, także w Krakowie – i na tym również polegać będzie charakter Poczty Wrocławskiej; poczty, czyli też sposobu przesyłania wiadomości.

I na koniec refleksja o języku. Próbowałem (tak, cały czas dotąd w tym tekście próbowałem!) zwracać szczególną uwagę na znaczenie słów i całych wypowiedzi. Odkąd bowiem ludzie pojawili się na Ziemi, język stanowi podstawę ich bytowania jako ludzi. Wszak na początku było Słowo. A we współczesnym świecie język jest szczególnie atakowany. Dąży się w ramach takich socjotechnicznych projektów, jak poprawność polityczna, ideologia genderyzmu i wiele innych, do zniszczenia języka, jaki znamy, jaki pozwala nam poznawać rzeczywistość i żyć.  Zdawałoby się, że mówienie to nic takiego. Ot, gadanie. Ale czy mógłbym w ogóle pojawić się tu w myśli czytających ten tekst, gdyby nie język? A jeżeli język jest niszczony, to już nie tylko myśl jest zabijana, nie tylko powstaje jakiś twór, który wprowadza pomieszanie pojęć, nazywając chociażby aborcję wraz z eutanazją miłosierdziem, i tak wprowadzając pozorne, łudzące, złudne nazwy, prowadzi do bełkotu, ale też uśmierca nasz kontakt z tym, co realne, a najpierw z nami samymi. Mentalnie stajemy się wówczas tym, nawet nie kimś, co wśród ludów afrykańskich nazywane jest zombie, niby żyjącym, a już nieprzytomnym tworem. Takim mentalnym czymś bardzo łatwo manipulować.

Wzbudza to we mnie sprzeciw badacza, językoznawcy z wykształcenia, wobec tych wszystkich socjotechnicznych projektantów, którzy podają się za naukowców, twierdząc, że prowadzą badania naukowe, gdy w istocie manipulują odbiorcą, użytkownikiem języka i po prostu człowiekiem. Staram się więc w miarę możliwości – jak określił ten typ działania naukowca o. Józef M. Bocheński OP w Stu zabobonach – przewracać bałwany, czyli zabobonne mniemania, obalać fałszywe tezy, pisząc oprócz prac inaczej sprofilowanych, analizy manipulacji w języku, także w publikacjach mających cenzus naukowości.

Będąc zaś poetą, kim byłbym, gdyby nie język? Gdyby nie ów jeden z najwspanialszych darów dar Logosu, Słowa. Niszczenie mowy, struktury języka doprowadza mnie w takich wypadkach do wściekłości! A zarazem sprawia mi ból. Także wtedy, gdy jacyś nierozumni niby to naukowcy powiadają o czymś, co jest nierzetelne pod względem naukowym: poezja. Jak bardzo trzeba być ograniczonym, by utożsamić mowę poetycką z nierzetelnością i nie pojmować, że nauka i poezja posługują się odrębnymi środkami wyrazu, a każda z nich, gdy jest rzeczywiście sobą, pozostają ścisłe i prawdziwe. I tu ponownie wracamy do rozpoznania, jak ważny jest język, jak waży, jak powinno się rozważać w nim różne racje. I czym jest odpowiedzialność za słowo. Słowo.

I tak tu te dwa profile wrażliwości (naukowy i poetycki), łączone z innymi, także z uczuciowym, poprzez formułę próby, formułę eseju, podążającym drogą wielu form – formą relacji ze zdarzeń, formą poetycką, formą obrazu i dźwięku, formą naukową – powinny przedstawić kilka ważnych spraw. Tu – poprzez Pocztę Wrocławską dzięki Krakowowi Niezależnemu. Jakiej próby będzie to poczta, przekonamy się wspólnie. Bo tylko we wspólnocie język działa. Tworzy się w nim dzieło. Lepsze, gorsze, ale dzieło – to, co zdziałane. Tu – w poczcie, a więc z tych znaków wzięte, z ich znaczeń i oznaczeń, a więc też ich uporządkowań, które biorą się z dwóch przynajmniej, a po trosze i z trzeciego.  Pierwsze to dla rozumienia poczty łacińska posita, czyli ta, która jest w konkretnym miejscu umieszczona, a dalej w języku włoskim posta, która najpierw znaczy pocztę jako instytucję i budynek, ale przy okazji też położenie albo ślad, trop ku czemuś prowadzący. I to jest to, co w językach wielu jest znane jako poczta po prostu, punkt, w którym można nadać i odebrać list. A dawniej można było też wsiąść do wozu, do dyliżansu, który listy i paczki woził, i pojechać do następnego punktu, a każdy z tych punktów był punktem orientacyjnym. Inne z oznaczeń jest nasze – cztę, to znaczy liczę, czytam (czyli zliczam litery, słowa, zdania, teksty). A wyraz poczet też stąd się bierze, bo oznacza on po prostu liczbę ludzi ustawionych jeden za drugim, jeden obok drugiego i taki właśnie ludzi zbiór. Co zaś dobrze policzone, to i czci godne. Stąd też od cztę wyraz czta, z którego wziął się następny – poczta, czyli podarunek, mający kogoś uczcić, szacunek wyrazić, poczęstować, skąd i uczta może się przydarzyć. Pośrednio w związku z tym piszemy na końcu listu słowa: z poważaniem.

Do wszystkich tych oznaczeń odwołuje się Poczta Wrocławska. Jeżeli przy okazji samo PW skojarzy się z tradycją Polski Walczącej, wcale się nie obrażę (nie wspominając o tym, że z pocztą wędrowca PW może też się kojarzyć). Tradycja owa pozostaje bowiem wciąż ważna i godna czci, a więc też odczytywania. Walka wszak nie oznacza wyłącznie działań zbrojnych, ale i pokojową, a zarazem stanowczą obronę i atak w takich dziedzinach jak cywilizacja, polityka, kultura, technika i wiele innych dziedzin naszego codziennego życia.

Takie to więc próbowanie ucztowania, i to na pewno z myślą o Biesiadzie Dantego, która jest właśnie łączeniem prozy i poezji, a także tego, co ogólne, z tym, co szczegółowe. Również w ten sposób spróbuję nawiązać do tradycji, proponując, aby ci, którzy będą czytać, popróbowali. Jaki smak. Spróbuję.