Przeskocz do treści

Aleje

Marek Morawski

Zawsze kojarzyły mi się z reprezentacyjną arterią. W całości musiało coś wyróżniać w końcu taką ulicę. Mogły to być budynki i budowle, szerokość jednej lub częściej dwóch jezdni, drzewa zdobiące taki trakt, kwietniki. Mało mamy alei, bo nasze ulice nie odznaczają się czymś nadzwyczajnym. Czasami jednak coś się udaje. W Krakowie była taka trasa, która wyglądała niebywale. Miała dwie jezdnie i była wysadzana smukłymi topolami liczącymi już dziesiątki lat. Mieściła się na Osiedlu Oficerskim, na którym wybudowali swoje domy przed II Wojną oficerowie polscy. Stać ich było. Ulica jednolita w niewysokiej zabudowie i tylko te smukłe topole wyróżniające trakt do Cmentarza Rakowickiego. Po nastaniu nowych porządków przemianowano na Aleje Marchlewskiego, wątpliwej polskości, by po nastaniu nowych zmian nadać imię zasłużonego pułkownika Władysława Beliny-Prażmowskiego. Z jakiegoś powodu, podjęto zabieg skutecznie konserwujący te piękne topole. Wycięto je w pień. Po kilku latach posadzono smukłe dęby. Miało być pięknie. Nie było i nie jest.

Ktoś z magistratu czy zieleni miejskiej, wszystko jedno, nie umiał policzyć, by sadzonek starczyło. W rezultacie ulicę tę ubogacono tak, jak wyszczerbionego rozrabiakę po bitce. Mało tego. Znaczna część sadzonek była III klasy, zatem część wyschła, część się nie przyjęła, a na część ulicy po prostu zabrakło drzewek. To co miało wyglądać reprezentacyjnie, wygląda byle jak. Jest to syndrom naszych czasów. Bylejakość – nawet w tak prostej materii, jak posadzenie sadzonek tak, by wszystko grało. Przecież jest przedsiębiorstwo zieleni miejskiej, pełne fachowców od… Czegoż, kogóż tam nie ma. Zięciowie, synowe, pociotki, znajomki. Do tego dziesiątki firm prywatnych, które krążą wokół jak przyciągane księżyce dookoła planety. „A jednak się kręci” – powiedziałby Galileusz – w jego czasach palono na stosach, teraz natomiast satelici mają się jak pączki w maśle, no może w smalcu.