Przeskocz do treści

Dwunasta noc

pawelbinekPaweł Binek

PWPoczta Wrocławska

Nocne Polaków rozmowy. Tak mówiła o naszym gwarzeniu rzeczywiście nocnym przed zaśnięciem zanim każde z nas zostawało w swoim pokoju, we własnym już uspokojeniu, ukojeniu, moja ciocia Janina. Mówiła. Oczywiście nawiązując do literatury pięknej, jak przystało na człowieka urodzonego w 1915 roku. To było w Nottingham trzy razy między 1988 a 1995 rokiem. Trzy długie i niezapomniane razy. Przeprawiałem się tam na kołach wraz z mniej lub bardziej hałaśliwymi, którzy niezmiennie otorbieni przemądrzałością z torbami wielu ładunków jechali w swoim przekonaniu do raju, bo zarobek, choćby i na czarno, bo forsa od krewnych i znajomych, bo lepsze państwo, bo British is the best, bo wiadomo – Anglicy, no, wyżsi. A ja wsiadałem na prom, przewożony przez jakiegoś mechanicznego Charona, gdzieś w jakimś Hamburgu, Amsterdamie, Calais, żeby przedostać się do krain całkiem innych.

Naturalnie interesowały mnie brytyjskie przypadki. Interesują do dziś. W końcu mam w tym specyficznym narodzie krewnych i powinowatych. W końcu nie bez powodu napisałem swego czasu sonet angielski, związany z pierwszym wyjazdem do nich w 1988 roku:

MCMLXXXVIII

stratford1988Wolno przez Stratford idę w ulewie.
Jej płaszcz chroni mnie przed hordą turystów.
O tej wycieczce żaden z nich nie wie.
Nie mogą przechwycić lisy listów.
Marne stworzenia bez żywej ziemi.
Deszcz zmywa farbę z ogonów i stóp.
Zbieracze doznań zostają niemi.
Lisy w obcej mowie znajdują grób.
Powinowaty Beaumontów jestem.
A więc z konkurencji, lecz  polskich piór.
Nie stroję się w cudze żadnym gestem.
Przygotowuję odpowiedź na mór.
   Bo żyją poeci cyklem globu.
   Jak zażyć go, szukają sposobu. 

Tu trzeba wyjaśniać albo tylko przypominać lub jedynie potwierdzać znajomość faktów historycznych, a zarazem historycznoliterackich, co rozbija mi tok wypowiedzi, ale muszę, co może i poza tym jest ciekawym gestem – bicie talerzami o ziemię zawsze zwraca uwagę swoim hałasem przynajmniej. Otóż ród Beaumontów jest dość starym rodem, wywodzącym się zarazem ze starej Francji i czasów wczesnego średniowiecza, złączonym z dziejami Brytanii, która władana była również przez monarchów francuskich. Stąd też późniejsze animozje francusko-angielskie, wojny także, wieki trwające dążenia do pojednania. Tymczasem ród Beaumontów zasłynął w XVII wieku dzięki Francisowi Beaumontowi, o którym autorzy zbioru przekładów sztuk Dramat elżbietański piszą, że urodził się w majątku Grace-Dieu, w hrabstwie Leicester, własności arystokratycznej rodziny Beaumontów, a  jego ojcem był sir Francis, sędzia trybunału do spraw cywilnych w hrabstwie Leicester. Poza rodziną, znajomymi i genealogami niewiele osób słyszałoby o rodzie, gdyby nie syn Francis, który stał się obok Bena Jonsona największym współczesnym konkurentem Williama Szekspira (od czasu do czasu na spółkę z Johnem Fletcherem). Konkurentem był niebanalnym, sądząc już tylko po tytule jego najsłynniejszej sztuki: The Knight of the Burning PestleRycerz ognistego pieprzu. I tak mógłbym się snobować, pisząc, że powinowactwo nas łączy w artystycznych staraniach, ale siostra mojego ojca wyszła przed laty za jednego z Beaumontów i oto powinowatym Beaumontów jestem dosłownie. Krewnym zresztą też, skoro moimi kuzynami są ludzie o tym nazwisku, choćby Eric – rysownik, a też ilustrator w londyńskim „The Times”.

I po co ja o tym wszystkim piszę? Zbieram materiały do nocnych Polaków rozmów w dwunastą noc raz w roku. Jest to dwunasta noc od Bożego Narodzenia, czas święta Trzech Króli, obchodzonego w dziejach dłużej niż samo Boże Narodzenie. Wyrażenie dwunasta noc wziąłem od Szekspira z tytułu jego komedii Twelfth Night, or, What You Will. Po polsku jest to przekładane jako Wieczór Trzech Króli albo co chcecie. Musiałem tak wziąć. Z obowiązku rodzinnego konkurowania z Szekspirem. Żartuję niczym błazen Feste z Twelfth Night, który w finale śpiewa pieśń poważną. Bo też jest to konkurowanie poważne, a więc poprzez nawiązania do tematów, podejmowanie ich na nowo, a nie niszczenie wszystkiego, co było, albo odwracanie wszystkich pojęć. Konkurowanie jak w słynnej ripoście Zbigniewa Herberta na absurdalne pytanie, dlaczego pisze wiersze: żeby prześcignąć Szekspira!

janinakamienieckaJa bym dodał – żeby prześcignąć Dantego. Choć tu i tam szczególny dla mnie to wyścig. Jak dokładanie cegieł do istniejącego już i budowanego wciąż domu. W nieustającym gwarze rozmów. Nie z zaćmą telewizyjną w oczach, nie z papką prasową w ustach. Dante, Dante. Patron emigrantów, którzy nie mieli już wrócić docześnie do ojczyzny. Jak Mojżesz, który widział ją przed zgonem tylko z dala. Dante. Jego ukochana Florencja, ale i Rzym, w którym sześćset osiemdziesiąt lat po jego urodzeniu moja ciocia Janina (na zdjęciu z Autorem, 29 kwietnia 1995 roku) brała ślub z Juliuszem. Nigdy nie przyjechali do PRL, nigdy nie pogardzali Polakami. Czekali Polski. Niezłomni. Ona po dwóch latach medycyny na Uniwersytecie Stefana Batorego. Po wybuchu II wojny światowej krótko w AK, aresztowana przez NKWD. Po pobycie w wileńskim więzieniu wywieziona na Sybir. Udało jej przedostać się do Palestyny do II Korpusu, w którym przeszła cały szlak wojenny jako kwalifikowana pielęgniarka. Na tym szlaku poznała Juliusza. On nazywał się Juliusz Pilawa Kamieniecki. Szlachcic urodzony w Warszawie. Absolwent Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego. Magister obojga praw. I – to chyba dla niego najważniejsze – jak się wówczas mawiało – doktor filozofii w zakresie psychologii. Zajmował się zwłaszcza nieletnimi uwikłanymi w przestępczość. Nic więc dziwnego, że zetknął się w swojej pracy z dwadzieścia cztery lata starszym, doświadczonym w pomocy sierotom, ale i młodocianym łobuzom, Starym Doktorem, Januszem Korczakiem. A potem, gdy wybuchła wojna, po wrześniu 1939 przeszedł zieloną granicę, dostał się do Wojska Polskiego, pełnił różne funkcje wymagające biegłej znajomości języków obcych (francuski i angielski), nawet tak niby prozaiczne jak transportowanie dzieci gen. Kopańskiego do Wielkiej Brytanii. Ostatecznie brał udział w najważniejszych bitwach, począwszy od Tobruku, poprzez Monte Cassino, aż po Rzym. Melchior Wańkowicz pisał o nim, a o wielu pisał, w Bitwie o Monte Cassino:

wysunietykamieniecki‘W schronie został rozpięty między trzema telefonami dwojga fakultetów doktór onże plutonowy i szef kancelarii Kamieniecki, który zamiast meldować się „Wysunięty rzut kwatermistrzostwa 3 DSK – przy telefonie plutonowy Kamieniecki”, chrypiał po prostu we wszystkie trzy słuchawki naraz „Wysunięty Kamieniecki”’. I już nie wiem, czy coś nadto znaczy w tej perspektywie spojrzeń i przypomnień następne zdanie Wańkowiczowskie: „– Jeśli będę miał dwanaście nocy – zdążę – obiecał ppłk Rolland dowódcy dywizji”. Dwanaście nocy? Rolland? Pieśń o Rolandzie? Toć to była w swym ogromie bitwa średniowieczna, wspaniała i rycerska. W każdym razie później Juliusz dosłużył się stopnia porucznika. Po wojnie już z żoną, kuzynką mojego ojca, został w Wielkiej Brytanii. Zaczął pracę jako psycholog – najpierw w Londynie, a potem w Nottingham. I tak aż do emerytury. A potem osiemdziesięciodwuletniego, który wysiadał z autobusu, potrącił siedemnastoletni na motocyklu rozpędzonym do wizgu silnika, co stało się w roku orwellowskim, kiedy byłem w Australii.

Piszę o tym bez bólu. Tyle żywotów zmarnowanych, w których miejsce na terenach Polski weszły miernoty. Tyle lisów farbowanych. Tylu całe życie uczciwych, którzy żyją w biedzie. Piszę tak jak w Trzecim wierszu:

Trzeci wiersz

Dwieście osiemdziesiąt osiem listów.
Może trzysta.
Nad Odrę.

I tyle samo nad Trent.
Nie do odzyskania.

Juliusz herbu Pilawa żył jeszcze.
Zanim go zabił smarkacz motocyklista.

Nie z rajdu, nie z tras.
Może znalazłby się czas.

Znał Korczaka, bo pracowali z nieletnimi przestępcami w tym samym mieście.
Chciał czegoś od niego Wańkowicz po bitwie i wspomniał o nim, pisząc trzy tomy.
Widzieli wszystko z bliska.

Ale fałsz błyska.
Fałsz ruchliwością świateł się mieni.
Chce powyrywać z mięsa duszę.

Odjąć końce łuku od ziemi.
Wyprostować myśl napiętą w czasoprzestrzeni.

Gnozę nazwać wiedzą.
Dzielić byt na dwie siły równe sobie.

Potrzeba na to odpowiedzi.
Kiedy codzienność do bojowania rusza.

A więc może znalazłby się czas.
Lecz Juliusz zmienił wymiary.

Niestety.
A ja byłem wtedy na drugiej półkuli planety.
W drugiej części mózgu tej samej mózgoczaszki.

Tam problem był równie ważki.
Tam gerbery w ogrodzie wyrastały.
Tam dingo Pańskie warcząc, stały.

Stamtąd też wysyłałem listy do żony Juliusza.
A dziś nie wiadomo, czy jest pochowane jej ciało ciałem.
I gdzie!

Siedemdziesiąt lat po Witkacym.
W październiku.

Kiedy wracałem.
Nad oceanem do domu.
Jeszcze padały pytania.

Deszcz słów.
Śnieg słów.
Rozpogodzenie.

Między radością a cierpieniem.
Jak zwykle.
Jak dawniej.

Szedł raport za raportem.
Nad Trent.

Dwa wpadły w ręce wroga.
Posłane nieopatrznie.
Pod złe adresy.

Jeszcze nie znałem zdrajców powołania.
Sprzedajnych i bandytów.

Niedoręczających.
Pseudolistonoszy.

Przy których palce trzeba liczyć.
Dla których listy to śmieci.

Którzy rzucają słowa byle gdzie.
Z urzędu mordercy z wapnem do rowu.

A jednak o tym powinienem wiedzieć.
Z diabłem paktów się nie podpisuje.

Powinienem wiedzieć.
Mosty w nicość utrudniają przeprawę.
I wzmaga się inwazja głupoty.

Chroniczny płacz.
Chroniczny śmiech.

Aż zdaje się, że dobro ze świata uleci.
Że ma ze złem pojednanie.

Dlatego piszę ten wiersz trzeci.
To nie jest wygodne posłanie.
To naostrzony słuch przed snem.

Cięte pióro, bo przytępione nie słyszy.
I do pisania się nie nadaje.

Tylko to.
Proste.
Choć boli.

Deszcz.
Śnieg.
Promienie.

To słyszę.

Nie poddawać się.
Nawet w niewoli.
Nawet wśród graczy.

Nie poddawać się.
Nie zażywać cyjankali.
Rozpaczy.

Hm, ostatni wers jest nieco norwidowski. Można go czytać jako rzeczownik, ale i jako czasownik. Bo Norwid miał różne pomysły słowotwórcze, nie zawsze zgodne z gramatyką historyczną języka polskiego, ale artystycznie twórcze, właśnie – słowo-twórcze i znaczeniotwórcze. I tak wyraz rozpacz łączył z czasownikami paczyć, wypaczyć, za czym szedł podobnie rozumiany czasownik dokonany rozpaczyć obok niedokonanego rozpaczać. Rozpacz stawała się w takim kontekście czymś, co rozdziera, wykrzywia, wypacza od wewnątrz, co przypomina pień drzewa rozgięty w drzazgach od środka na zewnątrz, a więc jest objawem z własnego wnętrza wziętego wypaczenia, skrzywienia. Trzeba temu zaradzić polską mową.

I tak powstają notatki do następujących właśnie krokiem spokojnym nocnych Polaków rozmów, do jednej z ich szczytowych nocy – tej dwunastej. Jest za pięć dwunasta. Trzeba zdążyć na czas. Trzeba mówić, rozmawiać, opowiadać dzieje, czyli to, co się wydarzyło z naszymi przodkami i z nami. Bo zdarzyli się już, a pewnie jeszcze się zdarzą tacy, którzy nie chcą, żeby nasze dzieci znały historię narodu, a więc tych, którzy się narodzili, a więc tych z naszych rodzin (toż to właśnie jest naród – nasze rodziny!).

I tak to tylko skromny fragment zdarzeń, które mógłbym opowiedzieć, jak każdy ma opowieści własnych tysiące. To mogłoby by być o walkach w Berlinie albo o Powstaniu Warszawskim, albo o wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, albo o kolejach lwowskich, albo o pogonieniu sowieckiego żołdaka, który chciał okraść moją babcię, a ojciec wytłumaczył mu oficerskim pistoletem, gdzie ma iść. I to mogłoby by być o lepieniu pierogów, które – jak pragnę zdrowia! – nie są ruskie, a kto tak je nazywa, jest idiotą. I jeszcze o tym, że polski żołnierz nie nosi krawata, chyba że u obcych, ale kołnierzyk i koszulę ze stójką, a kapitan ma trzy gwiazdki, nie cztery jak u sowieckich bandytów. I o tym, że PKiN należy zburzyć jak swego czasu carski sobór w II Rzeczypospolitej (sobór, czyli katedrę prawosławną, acz w czasach zaborów jedynie symbol rosyjskiej okupacji). To moje ceterum censeo. Tak, poza tym uważam jako warszawiak po rodowitej i jeszcze dziewiętnastowiecznej warszawiance, matce mojego ojca, że PKiN należy zburzyć, bo jest to pałac wzniesiony pod imieniem ludobójcy Stalina, a do dziś niszczy architekturę mojej ukochanej Warszawy, stolicy Polski, estetycznie obrzydliwy i przytłaczający.

I mógłbym jeszcze wiele powiedzieć. Ale przystaję w prawym dolnym rogu, żeby też posłuchać innych opowieści, bo opowiadać trzeba, składać opowieści prawdziwe, nie rozpaczać. Im więcej spotkań i opowieści, tym lepiej.

I jeszcze tylko uwagi, spojrzenia uważne. Czy podtytuł Szekspirowskiego Wieczoru Trzech Królior, What You Will (albo co chcecie) – nie jest Augustyński? To znaczy – czy nie wiąże się ze słynnym zdaniem św. Augustyna: „Kochaj i rób, co chcesz”? Sztuka dotyczy miłości między kobietą a mężczyzną, wielu komplikacji takich właśnie więzi, a owo kochaj i rób, co chcesz wskazuje na prostą drogę – kochaj, a jeśli kochasz, nie będziesz nigdy krzywdził/krzywdziła, myślał/myślała tylko o sobie, schodził/schodziła w zboczenia, wykorzystywał/wykorzystywała słabości bliskiej ci osoby, w istocie stanowiącej z tobą jedno. Logika miłości jest prosta – jeżeli kochasz, robisz, co chcesz, a chcesz miłości, a więc nie czynisz tego, co złe, bo to nie mieści się w miłości, to jest nie do przyjęcia. Może więc i Szekspir to zaznaczył w tytule?

lilleshallabbeyPowiadają, że był zakonspirowanym katolikiem w oszalałej swego czasu antykatolickiej Brytanii, niszczącej kościoły i klasztory katolickie (sam widziałem i byłem w ruinach jednego z abbey Brytanii katolickiej - fot. Lilleshall Abbey, 1988 rok). Szekspir naprawdę znał doskonale literaturę antyku pogańskiego i chrześcijańskiego. Tylko w miłości ratunek. A więc i w drodze Trzech Króli, trzech gwiazdek oficerskich, w podążaniu za gwiazdą przewodnią mimo Heroda. Ku mądrości. Tych trzech (choć w dziejach mówiło się, że było ich nawet dwunastu!) zwie się wszak także mędrcami. I nie bez powodu.

I jeszcze jedno słowo. Muszę kończyć, bo świta. A chodzi o wątek australijski w Trzecim wierszu. To rzeczywiście był rok orwellowski. Rok 1984. Po latach uświadomiłem sobie, że siedemdziesiąt lat przede mną był tam Stanisław Ignacy Witkiewicz – Witkacy, który po latach (30 października 1926 roku) napisał w przedmowie do powieści Pożegnanie jesieni o wspomnieniu o pobycie w Australii w 1914 roku: „Musiałem się z tym pochwalić, bo jeśli mam snobizm, to tylko australijski”. Ze mną jest podobnie. A Witkacy w tym samym mniej więcej czasie roku (lipiec – sierpień) siedemdziesiąt lat wcześniej, wędrując z Bronisławem Malinowskim (wystarczy przeczytać o tym Malinowskiego Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu), dowiedział się o wybuchu I wojny światowej. A ja po powrocie z końcem września zastałem listy czarnym atramentem pisane o śmierci Juliusza, a w październiku: cios – mord na ks. Jerzym. I jak to wszystko połączyć? W tym australijskim wędrowaniu, gdzie nie ma już Wielkiego Wozu, a jest Krzyż Południa, kiedy potężny samolot jumbo jet schodzi w Sydney nad oceanem do lądowania, kiedy wcześniej widać, jak na niebie noc łączy się z dniem, bo jedna połowa widnokręgu jest granatowa, a druga jasna i rozsłoneczniona. Albo kiedy w Bangkoku wysiadając, wchodzi się w powietrze, które sprawia wrażenie upalnej wody, która jest powietrzem. Cud Boga. Wspaniałość. Wciąż padają pytania. To może nie wszystkim jest znane. Witkacy do końca próbował walczyć. Nie jak różne tam intelektuały. Dążąc z Warszawy na wschód po wybuchu wojny z tłumami uciekinierów, zgłaszał się w każdym możliwym punkcie do jednostki wojskowej, żeby go przyjęli, żeby i on się bił po żołniersku, ale mówili, że za stary, że nie mają mundurów i inne takie… Gdy więc 17 września usłyszał, że sowieci idą w sukurs Niemcom, zrobił, co zrobił, bo pamiętał nadwrażliwy rewolucję morderców 1917 roku. Obrzydliwość zbrodniarzy przesłoniła mu to, co wspaniałe.

Pamiętając o jego wypadku (z nadzieją, że po długiej czyśćcowej pokucie jednak nie trafi do piekła jako mimo wszystko gorliwy, choć błądzący), przystaję. Po czym lekko chwiejąc krokiem jak w piosence Paolo Conte It’s Wonderful, mojego imiennika niezbyt pięknego i w tej niezbytniej piękności niby to lekceważąco mrużącego oczy wobec ogromu stworzenia, idę dalej. A to po to, by zbierać opowieści zasłyszane i własne na dwunastą noc z dwunastu nocy, z dwunastu apostołów, których echem okazują się baśnie tysiąca i jednej nocy, jakże bajecznym echem, gdy te tutaj życie tworzą. Prawdziwie królewskie.