Przeskocz do treści

jolantasosnowskaJolanta Sosnowska

Fotografie 2, 3 i 4 za stroną Polaków w Estonii - polonia.ee.

Podczas niedzielnej wizyty prezydentaAndrzeja Dudy w Tallinie odbyło się też bardzo sympatyczne, choć nieformalne spotkanie z przedstawicielami estońskiej Polonii, o czym jednak mediów głównonurtowe milczały... A przecież w słynnej „białej książeczce” z wytłoczonym na okładce orzełkiem w koronie zawierającej pakiet niezbędnych informacji, którą otrzymują wszyscy dziennikarze z obsługi prasowej, napisane zostało w ramce: „Uwaga: po złożeniu wieńców Panowie Prezydenci podchodzą do przedstawicieli Polonii”. Miało to nastąpić u stóp Pomnika Wolności, który znajduje się na placu Wolności, stanowiącym symbol dumy narodowej i obywatelskiej Estończyków. Obelisk zwieńczony krzyżem, podświetlany w nocy ledowym światłem, upamiętnia bohaterskie walki o niepodległość kraju, toczone w latach 1918-20.

estoniappbkJako dziennikarze i fotoreporterzy zostaliśmy przywiezieni na plac autobusem co najmniej kwadrans wcześniej, zanim przyjechały oficjalne delegacje. Kto chciał, mógł więc podejść do liczącej 20-30 osób grupy, która natychmiast, z daleka rzucała się w oczy. Kilkoro pań i panów ubranych było bowiem w piękne stroje krakowskie, a pomiędzy nimi ksiądz w sutannie – z daleka więc było wiadomo, że to tutejsza Polonia. Przybyli z szefową Związku Polaków w Estonii „Polonia” panią Haliną Krystyną Kisłacz oraz kilkoma członkami dziewięcioosobowego Zespołu Pieśni i Tańca „Lajkonik”. Powiewali dużą biało-czerwoną flagą (fot. bialykruk.pl).

Szef zespołu i jednocześnie wiceprezes „Polonii”, Mariusz Gubała w ostatniej chwili urwał się z pracy (w Estonii często pracuje się także w niedzielę, ale też i szanuje się pracę…), przybiegł spocony, ale ubrany w krakowską sukmanę, kaftan i portki, i bardzo, bardzo szczęśliwy. W dłoniach trzymał jeszcze przynależną do krakowskiego stroju czerwoną rogatywkę z czarnym, barankowym otokiem, zwana krakuską, zdobną w pawie pióra. Wszyscy zgodnie – choć jeden przez drugiego – mówili, że to niezwykle ważny dzień w ich życiu, że się bardzo cieszą i bardzo są zaszczyceni, że prezydent Polski chce się z nimi spotkać. Nawet jeśli tylko na chwilkę, to dla nich wielki honor i zaszczyt.

polacywestonii1Przez ostatnie lata tak nie było, a rząd polski kompletnie ich ignoruje – słyszę z wielu stron narzekania. Pani Kisłacz, emerytowana lekarz pediatra, chciałaby na przykład, żeby mieli z Warszawy pomoc w nauce języka polskiego, bo jak dotąd jej wnuczka uczona jest tylko w domu, a to o wiele za mało. Potrzebna byłaby szkoła, regularne lekcje, żeby następne pokolenia nie zerwały łańcucha łączności z Ojczyzną, nie utraciły ducha patriotyzmu. Śmiejąc się, z uroczym kresowym zaśpiewem mówi, że teraz to jej polski miesza się z estońskim i rosyjskim (który przecież za czasów okupacji sowieckiej był w Estońskiej Republice Radzieckiej językiem obowiązkowym) i czasem już nie wie w jakim języku mówi. Pani Kisłacz, szefowa związku „Polonia” chwali za to polską ambasadę w Tallinnie, że dobrze się „Polonii” z nią współpracuje, że im pomaga. Nie ukrywa też radości, że może porozmawiać z polskimi dziennikarzami w ojczystym języku, opowiedzieć – choć przez chwilę – o tutejszych sprawach i problemach. Wyszła tu za mąż za pół-Polaka pół Białorusina, co w Estonii nie jest niczym dziwnym. „Tu jest wszystko zmieszane, nie ma małżeństw czysto polskich, tu jest to normalne” – mówi pani Kisłacz. A mimo to prężna jest siła kultywowania polskiej tradycji i kultury. Zespół Pieśni i Tańca „Lajkonik” spotyka się na próbach raz w tygodniu, przed koncertami częściej. Występują na terenie całej Estonii i poza jej granicami – na Litwie, Łotwie, Ukrainie, w Polsce. Ostatnio gościli w Polanicy Zdroju i Wyszkowie, gdzie zaprezentowali zarówno folklor estoński jak i polski, planują przyjazd do Krakowa i Wieliczki.

polacywestonii2„Lajkonik” uczestniczył też w m.in. w Międzynarodowym Festiwalu Polskiego Folkloru na Łotwie, co roku świętują tańcem i śpiewem obchody świąt polskich narodowych 3 maja i 11 listopada, a także Boże Narodzenie. Święto Konstytucji 3 Maja jest też tradycyjnie obchodzone jako Międzynarodowy Dzień Polonii, na który w Tallinnie zapraszani są również przedstawiciele zaprzyjaźnionych organizacji innych mniejszości – litewskiej, łotewskiej, czuwaszskiej oraz estońskich organizacji społecznych. Z krótkiej rozmowy na tallińskim placu Wolności z przedstawicielami Polonii wynika, że współżycie z przedstawicielami innych narodów układa się w Estonii przyjaźnie i harmonijnie. Wśród członków zespołu „Lajkonik” są też Walentyna i Jacek Mielcarkowie, ona jest pochodzenia ukraińskiego, on – polskiego. „Przyjedziemy do was i pokażemy tańce estońskie, poczęstujemy estońskimi cukierkami” – wołają na pożegnanie.

Zgromadzeni na placu Wolności Polonusi wiedzą, że prezydent Duda przyjechał tu w bardzo ważnych sprawach bezpieczeństwa tej części Europy, zdają sobie sprawę z zagrożeń. „Tu jest bufor, chodzi o to, by te granice były bardziej szczelne – mówi piękną polszczyzną, zupełnie bez obcego akcentu Mariusz Gubała. – Jesteśmy zaszczyceni, że to właśnie Estonia, gdzie mieszkamy, jest pierwszym krajem, od którego głowa polskiego państwa rozpoczyna swe zagraniczne podróże”.

polacywestonii3Muszę już kończyć rozmowę, bo odwołują nas na miejsce przeznaczone dla prasy. Za chwilę na plac wjeżdża kolumna limuzyn. Prezydenci Polski i Estonii idą w kierunku pomnika Wolności. Andrzej Duda dostrzegłszy grupę Polaków uśmiecha się i chciał zrobić krok w ich kierunku. Jednak protokół dyplomatyczny ma swoje wymagania. Dopiero po ceremonii złożenia wieńców i oddaniu hołdu tym, którzy swe życie oddali za niepodległość Estonii, prezydent RP podchodzi do swych rodaków, ściska dłonie, rozmawia. Swoboda, serdeczność i bezpośredniość – to nowy styl urzędowania. Żadna pani zza ramienia prezydenta nie musi podpowiadać „przytulmy tę panią”... Andrzej Duda co prawda fizycznie nikogo nie przytula, ale z całej jego postaw promienieje radość, on ich wszystkich przytula swoja obecnością, tu nic nie trzeba udawać. Trwa to krótko, bo już zaraz następny punkt programu jego pierwszej oficjalnej wizyty zagranicznej, zwiedzanie pobliskiego Muzeum Okupacji i złożenie ważnych oświadczeń przez głowy obu państw. Chwile te jednak wszyscy zgromadzeni tego dnia w Tallinnie pod biało-czerwoną flagą zapamiętają, jak sami twierdzą, do końca życia. Wiążą z nią wielkie nadzieje na lepsze traktowanie przez polskie państwo żyjących poza Ojczyzną rodaków.

Jest to fragment większego artykułu, który się ukaże w najbliższym numerze wydawanego przez Białego Kruka miesięcznika „Wpis – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”.

(Od Redakcji): Dziękując Autorce za możliwość umieszczenia materiałów na naszych stronach zapraszamy Państwa na stronę internetową Wydawnictwa: http://www.bialykruk.pl.

jolantasosnowskaJolanta Sosnowska

Po pierwszej zagranicznej wizycie naszej nowej głowy państwa niewiele już w głównonurtowych mediach śladu – dla niektórych z nich była tylko jednym z wielu newsów, często celowo i na konkretne zamówienie zmanipulowanym, często niezrozumiałym – a już na pewno niedocenionym. Dziś są nowe newsy, nowe sensacje, nowe bulwersacje, które mają targać trzewiami opinii publicznej; torsje są bowiem według mediów masowego rażenia najlepszą gwarancją braku myślenia, a ten brak – gwarancją uprawianej od ośmiu lat polityki...

prezydenciadthiA jednak warto i trzeba tę krótką podróż prezydenta Andrzeja Dudy do Estonii zapamiętać, przywiązywać do niej wagę i mieć nadzieję, że prezydent konsekwentnie pójdzie za ciosem. Jest ona bowiem jednym ze znaków przemian w polityce zagranicznej, na którą czeka Polska patriotyczna – czyli my, którzy kochamy naszą Ojczyznę. Prezydent Andrzej Duda wybierając na początek małą Estonię postąpił bardzo inteligentnie i przemyślanie (fot. bialykruk.pl). Od niej zaczął zjednywać sojuszników pośród krajów o podobnych do naszego losach, leżących w tej samej części Europy i w strefie tych samych zagrożeń. A patrząc sentymentalnie – pojechał do Inflant, pojechał do ziem, które kiedyś były skonfederowane z Rzeczpospolitą. Przypominanie tego faktu jest niebywale nie na rękę wszelkiej maści prorosyjskim mediom i politykom, bowiem wtedy właśnie potężna Rzeczpospolita była najlepszą ochroną przed rosyjskim batogiem. Brakło tej potęgi – zaczęły cierpieć liczne narody środkowej i wschodniej Europy. Te narody do dziś są postrzegane – w wielkim stopniu w wyniku ekspansywnej rosyjskiej polityki historycznej – jako nieważne, jako te, bez których Europa jakoby może się obejść. Ot, świetny kąsek w polityce appeasementu, zaspokajania wschodniego imperium. Tu przychodzą na pamięć słowa prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa, który jeszcze w 2012 r. podczas obchodów w Krakowie 20-lecia Instytutu Studiów Strategicznych mówił, że „Karykatura naszych krajów, szarych ludzi żyjących szarym życiem w szarych blokach, konsumujących pieniądze Europejczyków z Zachodu, musi znaleźć kres!” Otóż to.

Jasnym jest, że abyśmy mogli z tym negatywnym stereotypem walczyć, musimy się jednoczyć, musimy się sprzymierzać, bo tylko wtedy będzie łatwiej, tylko wtedy będziemy stanowić siłę, z którą inni będą się liczyć. Prezydent Ilves wypowiedział wówczas w Krakowie także ważne słowa o roli Polski: „Europie potrzebny jest lider. Polska jest tym krajem, który może być jednym z liderów w UE i NATO. Ma pozycję, która pozwala być wysłuchanym, nie ignorowanym. Może głośno mówić rzeczy, które gdyby wyszły z ust innych krajów, zostałyby niezauważone”.

Te słowa, które padły w Krakowie trzy lata temu nie były tylko kurtuazyjną gadaniną, skoro tę samą myśl prezydent Ilves powtórzył dobitnie w Tallinnie 23 sierpnia 2015 r. podczas obchodów 76. rocznicy podpisania przez Niemcy i Rosję zdradzieckiego paktu Ribbentrop – Mołotow oraz obchodzonego po raz szesnasty Europejskiego Dnia Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych.

intermariumW odpowiedzi na słowa Toomasa Hendrika Ilvesa (możemy tak powiedzieć, bo Andrzej Duda nie czytał tego oświadczenia z kartki, a wygłaszał je z pamięci) nasz prezydent przypomniał ważną i znów aktualną ideę Międzymorza, choć tak wprost jej jeszcze nie nazwał: Dla mnie ta współpraca, w naszym regionie, regionie Europy Środkowej, między naszymi krajami jest niezwykle ważna. Powiem może trochę górnolotnie i może nie będzie to do końca przenośnia. Chciałbym, żeby ten łańcuch, który nazwano ‘łańcuchem wolności’, który wtedy stworzyliście, sięgał od Morza Bałtyckiego, od Tallina poprzez całą Europę Środkową aż do Morza Czarnego i Śródziemnego (fot. iwp.edu). To byłaby realizacja pewnego marzenia, wielkiej idei tworzenia wspólnoty. Da się budować wspólnotę, trzeba tylko szukać tego co łączy i szanować się nawzajem niezależnie od wielkości państwa i jego potencjału.

Coraz częściej i coraz głośniej słychać głosy, że przedwojenna idea Międzymorza warta jest przypomnienia, że należałoby nadać jej bardziej konkretne kształty, wreszcie zrealizować. Choć realia historyczne od tamtego czasu się zmieniły, to jednak sytuacja międzynarodowa znów stała się bardzo podobna. Dr Marek Deszczyński w obszernym artykule na ten temat, zamieszczonym we „Wpisie” (nr 12/2014) celnie analizuje, że idea Międzymorza: „Mimo upływu dziesięcioleci nie straciła wiele na aktualności. Wydarzenia ostatnich lat wskazują, że wręcz przeciwnie: winna ona w unowocześnionej formie powrócić jako jedna z kanonicznych zasad polskiej polityki zagranicznej. (…) Rzut oka na ówczesną mapę pokazuje, że w istocie chodziło o los trzynastu krajów: Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy, Polski, Czechosłowacji, Austrii, Węgier, Rumunii, Jugosławii, Albanii, Bułgarii i Grecji oraz jednego organizmu specyficznego – Wolnego Miasta Gdańska, liczących łącznie 2065 tys. km kw., a zamieszkiwanych w 1937 r. przez 123 mln mieszkańców. Strefę Międzymorza łączyła więc wspólnota zagrożeń. Niemal wszystkie kraje Europy Środkowej, m.in. z powodu trudności gospodarczych, były wrażliwe na penetrację przez komunizm. Niektóre z nich dodatkowo dzieliły z Niemcami spory terytorialne. (…) Idea międzymorska, mogąca stać się skutecznym narzędziem stabilizacji regionu, nie miała przed II wojną światową szans urzeczywistnienia. Projekt ministra Becka, stanowiący rozwinięcie zamysłów powstałych półtorej dekady wcześniej w kręgu marsz. Józefa Piłsudskiego, niestety nie spotkał się z dostatecznym zrozumieniem u partnerów. W rezultacie, państwa regionu zamiast stać się elementami wału obronnego dającego osłonę od wschodu i zachodu, zostały w kluczowym momencie rozegrane przeciw sobie i po kolei uległy przewadze Rzeszy Niemieckiej. W grze o zapobieżenie przekształceniu się Międzymorza w składową koalicji z udziałem Francji i Wielkiej Brytanii Hitler nie cofnął się przed zawarciem sojuszu ze swym strategicznym przeciwnikiem, również zainteresowanym w dezintegracji przedpola zamierzonej przez siebie ekspansji. Dopiero gdy było już za późno, w umysłach przywódców Litwy, Czech i Słowacji zaczęła kiełkować myśl o współzależności losów narodów Europy Środkowej.”

wzwrzrDziś, po Gruzji, Smoleńsku, Krymie i Donbasie trudno nie dostrzec aktualności przedstawionych wyżej założeń, mimo przynależności szeregu państw strefy międzymorskiej do NATO. Wiedział o tym prezydent Lech Kaczyński, rozumieją to osoby związane z obozem niepodległościowym w Polsce, na Węgrzech czy Ukrainie. W Estonii także. Ważne, by sprawę tę pojęli przede wszystkim ludzie niezdecydowani, jakich we wszystkich krajach Europy Środkowej nie jest mało. „Stosunki ludnościowe wyglądają dziś tak pisze dr Marek Deszczyński we wspomnianym wyżej eseju – że w dziewiętnastu państwach strefy (pomijając Austrię i Finlandię) żyje ok. 120 mln mieszkańców, dalsze przeszło 40 mln mieszka na Ukrainie, usiłującej wyrwać się spod kurateli Moskwy, następne niemal 10 mln na Białorusi (il. archiwum KN). W całej Rosji zaś – po niespokojny Kaukaz, rozwijające się dynamicznie Chiny i Pacyfik – mieszka niecałe 150 mln i liczba ta nie rośnie. Myśl nawiązująca do dziedzictwa jagiellońskiego, zarysowana na nowo u schyłku I wojny światowej przez Naczelnika odradzającej się Rzeczypospolitej znów wykazuje swoją wartość”.

Jest to fragment większego artykułu, który się ukaże w najbliższym numerze wydawanego przez Białego Kruka miesięcznika „Wpis - Wiara, Patriotyzm i Sztuka”.

(Od Redakcji): Dziękując Autorce za możliwość umieszczenia materiałów na naszych stronach zapraszamy Państwa na stronę internetową Wydawnictwa: http://www.bialykruk.pl.

andrzejdudawpisDo sprzedaży wchodzi dziś najnowszy numer miesięcznika „Wpis. Wiara, Patriotyzm i Sztuka”, który aż kipi od niesamowicie ciekawych tematów.

W klimat wydania wprowadza nas abp Józef Michalik, który w bardzo ważnych słowach zwraca uwagę na to, że w życiu publicznym należy zauważyć polityków odważnych i uczciwych. O dzisiejszych dniach mówi: „Jest to czas próby, w który musi wejść Kościół, a polski w szczególności”. I dalej: „Polska jest dziś chora, bo milcząc wobec zła, utraciła wolę życia. Jako naród dziś wymieramy. Ojczyzna jest chora, bo chore są elity i chory jest cały naród”.

Następnie nasi Czytelnicy mają okazję przeczytać rozmowę z prof. Janem Dudą, ojcem kandydata na prezydenta RP Andrzeja Dudy. To niezwykła możliwość, aby poznać poglądy ojca Andrzeja, który z pełnym przekonaniem i pokorą mówi: „To Pan Bóg pokazuje, gdzie kto ma iść, bo to On rozdaje talenty”. Dowiemy się także, w jaki sposób prof. Duda razem z żoną wychowywał syna i dlaczego już jako dziecko Andrzej uczestniczył w dyskusjach, w których się zastanawiał, dlaczego Kościół jest srogi w zasadach, ale łaskawy wobec grzeszników. Cały artykuł jest uzupełniony o piękne zdjęcia rodzinne. Ktokolwiek chce lepiej poznać Andrzeja Dudę, musi przeczytać tę rozmowę.

Po tym możemy przeczytać arcyciekawą rozmowę Leszka Sosnowskiego z Januszem Szewczakiem, głównym ekonomistą SKOK. W niej Szewczak, jeden z najtęższych polskich umysłów w dziedzinie gospodarki, dowodzi, że projekty gospodarcze Andrzeja Dudy są bardzo łatwe do sfinansowania. Co więcej, niesamowicie ożywią rynek i wpłyną pozytywnie na koniunkturę. Szewczak bardzo konkretnie w oparciu o autentyczne dane wylicza, jak bardzo program gospodarczy Andrzeja Dudy uzdrowi polskie finanse i portfel każdego obywatela.

Więcej informacji o najnowszym numerze WPiS-u odnajdą Państwo na stronie:
http://www.bialykruk.pl/wydarzenie/bez-wiary-syn-by-tego-nie-udzwignal-mowi-ojciec-andrzeja-dudy-w-miesieczniku-wpis/555ae9694d3f7b50137b23c6

krakowniezaleznymkInformacja własna

W najnowszym numerze miesięcznika wydawnictwa Biały Kruk - WPiS. Wiara, Patriotyzm i Sztuka, gdzie na okładce widnieje hasło "Wszyscy jesteśmy górnikami" przeczytają Państwo m.in.:

wpis20151• Rząd nie zabierze nam godności – wystąpienie przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Piotra Dudy;
• Malować pięknie, czynić dobrze – w 150-lecie urodzin Olgi Boznańskiej;
• Stoimy właśnie przed dylematem: uległość czy niepodległość – Antoni Macierewicz omawia najnowszą książkę prof. Andrzeja Nowaka;
• Płaca minimalna w Polsce: 37 zł za godzinę! – o wprowadzonej w tym roku w Niemczech minimalnej stawce za godzinę pracy;
• Hipolit Cegielski. Wzór na dzisiejsze czasy – w rocznicę urodzin Hipolita Cegielskiego przedstawiamy życie i dorobek tego niezwykłego Polaka;
• Handlarze cudzymi nieszczęściami i śmiercią – relacja dwójki ostatnich żyjących świadków zbrodni w Jedwabnem. Hieronima Wilczewska i Stefan Boczkowski opowiadają o prawdziwym przebiegu wydarzeń z 10 lipca 1941 r.

Obszerne omówienie treści czasopisma znajdą Państwo tutaj:
http://e-wpis.pl/pl/archiwum-numerow/12015

"Ethos rycerski i jego odmiany" to dzieło p. profesor Marii Ossowskiej sprzed 40 lat (Warszawa 1973)... Odwołuje się tam Ona do Arystotelesa, jego "Etyki Nikomachejskiej" i wzoru człowieka "słusznie dumnego". Jakaż to wspaniała odtrutka na te ostatnie 25 lat "pedagogiki wstydu", serwowanej nam przez wraże Polsce i polskości media...

Zapraszam Państwa do lektury wywiadu jaki miałem zaszczyt udzielić miesięcznikowi "WPiS" (10/2014), wydawanemu przez zasłużone dla kultury, Polski i Kościoła, krakowskie Wydawnictwo "Biały KruK" (ilustracje pochodzą z przywołanego tutaj numeru czasopisma):

Pięknie zawzięty na Polskę. Rozmowa z dr. Mirosławem Borutą

wpis201410Leszek Sosnowski: Działał Pan od paru lat w środowiskach Klubów Gazety Polskiej, które gromadzą bardzo różnorodnych ludzi, np. jeśli chodzi o wykształcenie. Od wielu lat jest Pan pracownikiem naukowym, tymczasem w Klubach są także ludzie, do których nie można mówić językiem intelektualisty. Jak Pan się z nimi dogadywał?

Dr Mirosław Boruta: Bardzo prosto, łączy nas wszystkich poczucie patriotyzmu, troska o Ojczyznę, o Polskę. To jest ponad wszelkie różnice. Myślę, że pomaga mi też doktorat w zakresie socjologii, dyscypliny, która kształci do tego, żeby rozmawiać ze wszystkimi grupami społecznymi. Po prostu łączyć, bo socjolog interesuje się każdym, kto tworzy społeczeństwo. Podkreślam – tworzy, a nie niszczy – bo to ważne rozróżnienie. Ponadto wyrosłem w Krakowie, na Kazimierzu, a większą część dorosłego życia spędziłem na Wesołej (taki właśnie kinder z Grzegórzek, jak napisał p. Leszek Piskorz), a teraz już długo, długo mieszkam na Prądniku Czerwonym. Rodzice wynieśli mnie z kamienicy i zanieśli do kościoła Bożego Ciała, żeby mnie ochrzcić. Ksiądz narzekał, że imienia Mirosław w ogóle się nie notuje (był rok 1960), a że był to drugi dzień świąt, dano mi na drugie imię Szczepan. Dlatego na drukach wyborczych oficjalnie występuję jako Mirosław Szczepan Boruta i nie każdy wie, że to jestem właśnie ja… Moje dzieciństwo, młodość i sporą część dorosłości wiążę z ulicą Zyblikiewicza; w jedną stronę miałem robotnicze Grzegórzki, Halę Targową, słynny ogródek dla dzieciaków za lodowiskiem, a zaraz w drugą stronę – Planty, szkołę przy ul. św. Marka, Floriańską, Rynek Główny z Domem Boruciny, Bazylikę Mariacką, trochę dalej Wawel…

Faktycznie, środowisko wymarzone dla przyszłego socjologa i zarazem działacza patriotycznego.

wpis201410aNapisałem dwa lata temu krótką notkę podsumowującą moją pracę w Klubie GP, bodajże za rok 2012. Określiłem w niej ludzi z naszego środowiska jako „pięknie zawziętych na Polskę”. „Pięknie zawziętych” w tym sensie, że emanuje z nich wielka energia! Niestety nie zawsze mogę przyklasnąć wszystkim poglądom i pomysłom, to jasne, ale drugiego takiego środowiska Kraków nie ma na pewno. Szczególnie boleśnie odczuwam, gdy dochodzi do rozchodzenia się środowiska klubowego z tym czy innym środowiskiem kościelnym. Dla mnie, Polaka i katolika, słowa Bóg, honor, ojczyzna rzeczywiście stanowią jedność, są nierozłączne. Ktoś, kto próbuje je rozdzielać, szerzy mity. Np. o rozdziale Kościoła od państwa. Oczywiście, że w pewnych obszarach da się to zrobić, ale czy ja, będąc katolikiem w niedzielę, mam przyjść w poniedziałek na uczelnię jako osoba niewierząca?

Jest gorzej, bowiem nasila się inna tendencja; nie chodzi już nawet o oddzielenie Kościoła od państwa, bo prawdopodobnie uważa się to za dokonane. Chodzi o to, żeby oddzielić nie instytucję, lecz wiarę i Pana Boga od państwa. I to jest bardziej niebezpieczne.

Powiem tylko tyle – absolutnie nie godzę się, by religia stała się dla każdego człowieka sprawą jedynie prywatną, nie godzę się, by nikt i nigdy nie akcentował jej w życiu publicznym. Chciałbym np. wreszcie po latach zobaczyć prezydenta Krakowa, który potrafi w kościele przyklęknąć, przeżegnać się i zmówić modlitwę. Z drugiej strony na siłę, ordynarnie, wpycha się do sfery publicznej rzeczy, które, moim zdaniem, powinny pozostać tajemnicami alkowy; niech one tam będą uprawiane, a nie publicznie. Robi się taką zamianę: rzeczy dobre, piękne, wzniosłe i sprawiedliwe mają zejść na poziom prywatny, być skrywane, natomiast, mówiąc oględnie, rzeczy niepiękne oraz niedobre mają zostać upublicznione i nagłośnione. Społeczeństwo musi być posadowione na fundamentach pewnych, na wartościach właściwych wspólnocie, a nie na dewiacjach.

Na przykład? Wymieńmy te wartości. Powiedzmy, co naprawdę nas łączy.

wpis201410bZastanówmy się, co to znaczy, kiedy młody człowiek na podstawowe pytanie: kto ty jesteś? odpowiada: Polak mały. To znaczy, że wspólnota narodowa jest tą trzecią najważniejszą ze wspólnot, naturalną, wielką. Pierwszą jest wspólnota rodzinna. Między nią a wielką wspólnotą narodową jest jeszcze społeczność lokalna. Będąc rodowitym krakowianinem, cenię sobie łączność z innymi mieszkańcami naszego miasta. Podważanie tych wspólnot – rodziny, społeczności lokalnej i narodu, tworzenie jakichś trans-rodzinnych, trans-regionalnych czy trans-narodowych hybryd nakierowane jest na urzeczywistnienie starej zasady dziel i rządź. Chodzi o ujednostkowienie, uegoistycznienie ludzi po to, by łatwiej nimi zarządzać. O wiele trudniej zarządza się mocnymi wspólnotami, które łączą tradycyjne więzi. Już Machiavelli w początku XVI w. wywodził, że każdy z poddanych ma podlegać księciu bezpośrednio. Nie jest dobrze, by poddani porozumiewali się między sobą, bo to dla księcia, dla władcy jest groźne. Po to tworzy się te sztuczne, wydumane twory, aby łatwiej nami zarządzać. Jednakże zdrowego społeczeństwa zbudować na tym się nie da. Wrócę jeszcze do drugiej rzeczy, która bardzo leży mi na sercu i o której chcę opowiedzieć, a jest nią relatywizm. Mamy wręcz do czynienia z dyktaturą relatywizmu (za Roberto de Matteim). Usiłuje się nam wmówić, że plus i minus właściwie są sobie równe. Nie są, nie były i nie będą. To są mity, które trzeba obalać. Być może jest to jakieś pokłosie rewolucji francuskiej, to nadużywanie hasła „wolność, równość, braterstwo”… Wartości fundamentalne, prawdziwe, wynikające z dziesięciu przykazań i całego piękna, które z nich wyrosło, nie podlegają żadnemu relatywizmowi.

Ciekawe spostrzeżenie; faktycznie warto zastanowić się nad relatywizmem tych trzech pojęć, które w okresie oświecenia wyniesione zostały na piedestał: wolność, równość i braterstwo. Na pozór nie można tym hasłom nic zarzucić, brzmią przecież znakomicie.

Na tym polega sedno propagandy, dzisiaj mówi się pijaru (PR) – brzmi znakomicie.

Spójrzmy, co się dzieje wtedy, gdy te pojęcia zostają zrelatywizowane. Kiedy na przykład wolność rozumiana jest jako zła wola, ale wciąż nazywana jest wolnością. To coś, czego doświadczaliśmy przed i po oświeceniu, ale teraz chyba w szczególny sposób.

Wolno mi kraść, wolno mi zabijać, wolno mi cudzołożyć – odniosę się do przykazań – mam do tego prawo, bo jestem wolny. Owszem, możesz to robić, ale musisz się liczyć z poważnymi społecznymi konsekwencjami. Bez powrotu do podstawowych fundamentalnych zasad, bez kontroli społecznej, bez rozsądnego zdyscyplinowania – właśnie dla dobra wspólnego, a nie dla zachcianek jednostki – rozejdzie się nam społeczeństwo, upadnie. Będziemy mieli naprawdę trudno.

Przyjrzyjmy się pojęciu równości – co dzieje się, kiedy równość staje się relatywna? Znamy dobrze powiedzenie, nie tylko w naszym języku ono występuje, że są równi i równiejsi, prawda?

wpis201410cTak, przypomina się tu wspaniały George Orwell z Folwarkiem zwierzęcym i z tym cytatem. Socjologowie mają na ten temat mnóstwo do powiedzenia, ale pamiętajmy, że równość może być zarówno pozorna jak i rzeczywista. Jeżeli damy podwyżkę emerytom i rencistom np. jednoprocentową, to jeden dostanie trzy złote, drugi trzydzieści złotych. Procentowo dostali równo, chociaż de facto – nierówno. Ale przykłady ze świata ekonomii czy świata przyrody nie zawsze są adekwatne do świata społecznego. Co to znaczy, że jesteśmy równi? Będę upraszczał – wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy to, co jest przyrodzone, urodziliśmy się i już jesteśmy – to jest równość najbardziej generalna. Są mężczyźni, kobiety, wierzący w Boga na różne sposoby, mający różne kolory skóry, mówiący różnymi językami, mający różne obywatelstwa itd. Właściwie każda kolejna dystynkcja powoduje swego rodzaju nierówności, tylko to, że jesteśmy ludźmi, to równość pewna i stała. Ale mamy też i różnicę: ktoś jest kobietą, a ktoś mężczyzną. Nie jesteśmy w tym sobie równi. Ale są środowiska, w których te nierówności są słabo akcentowane albo wręcz negowane.

Dla normalnie myślącego różnice są oczywiste, co przecież wcale nie ma oznaczać, że z powodu tych różnic kobieta jest gorsza, a mężczyzna lepszy lub odwrotnie.

W tym przypadku liczy się to, jakim jesteś człowiekiem, bez względu na płeć. Chcę powiedzieć, że z tego powodu jestem bardzo przeciwny tzw. parytetom, np. jeśli chodzi o rejestrację list partii politycznych, na których 35% członków musi być drugiej płci. No, za chwilę pewnie dowiemy się, że trzeba wyznaczyć parytety także dla jakiejś trzeciej albo czwartej płci… To absurd.

To jest właśnie przykład na to, co dzieje się z równością, gdy jest fałszywie pojmowana.

wpis201410dOna w tym momencie jest karykaturalna. A zatem Partia Kobiet (pomijam pomysł) będzie musiała mieć na listach 35% mężczyzn? Inaczej takie listy nie zostaną zarejestrowane, chyba że będzie prawny wyjątek, bo prawo też potrafi czynić cuda. Po to się właśnie idzie po władzę, by zmieniać prawo… Ale wrócę jeszcze do parytetu. Wyobraźmy sobie: w Polsce mamy, a to nie jest trudno sobie wyobrazić, 460 fantastycznych kobiet, które są posłankami i jeszcze 100, które są senatorami, i jeszcze jedna prezydentem. Nic by mi to nie przeszkadzało. Bardzo często zdarza się, że w domu rządzi kobieta, nie oszukujmy się… Jednak nie te kryteria są w tym momencie ważne, tylko kryteria merytoryczne, kryteria doświadczenia, kryteria organizacyjne, kompetencyjne, umiejętności społeczne. Zdarzają się wśród nas, u kobiet czy mężczyzn, ludzie, którzy bardziej się do czegoś nadają i tacy, którzy mniej.

O tym trzeba przede wszystkim pamiętać, udając się na wybory, a nie kierować się płcią kandydatów. Pan reprezentuje od lat zawód nauczyciela, w którym płeć męska na pewno nie dominuje, szczególnie w szkolnictwie niższym oraz w zarządzaniu oświatą. Poziom nauczania obniża się w Polsce z roku na rok i gdybym był męskim szowinistą, winiłbym za to głównie kobiety – przecież to byłoby bez sensu.

Oczywiście. Powiem też od razu: nauczyciele są bardzo liczną grupą, która w naszym kraju nie jest właściwie traktowana. Nauczyciele polscy powinni być grupą, na której trzyma się polskość. Powinni wychowywać i uczyć o Polsce, mówić o niej dużo i pięknie, powinni przekazywać młodym ludziom wspaniały polski patriotyzm, pokazywać pedagogikę dumy z tego, że jest się Polakiem. Tymczasem uprawia się pedagogikę wstydu, wstydu, że jest się stąd, że jest się katolikiem, że jest się Polakiem. To jest ohydna manipulacja. Niech polski nauczyciel kształtuje ucznia Polaka, a ten, gdy dorośnie, stanie się urzędnikiem polskiego państwa – to najlepszy kierunek zmian. Natomiast wsparcie polskości ze strony państwa w wydaniu Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego jest w tym momencie, bądźmy miłosierni, słabiutkie. Także w moim zawodzie.

Mówi Pan często i pisze o konieczności jednoczenia się. Kogo i wokół czego chciałby Pan łączyć?

wpis201410eSocjolog jest właśnie po to, żeby łączyć ludzi. A chciałbym to robić wokół polskich wartości, wokół takich wartości, wobec których powinniśmy przestać mieć jakiekolwiek opory wymieniania ich w przestrzeni publicznej: Bóg, honor i ojczyzna. To najprostsze i najpiękniejsze hasło wyborcze. Jestem człowiekiem wierzącym i bardzo dobrze się z tym czuję, czy to w rodzinie, czy w pracy, czy gdziekolwiek indziej. Jestem Polakiem i jestem z tego dumny. Wszędzie to podkreślam, bo stoi za mną ponad tysiąc lat wspaniałych dziejów, bo w pewnych sytuacjach umiem przedłożyć wartości duchowe ponad wartości materialne. Może nie powinienem tego mówić w wywiadzie, bo to zbyt osobiste, ale… byłem jedynym wicedyrektorem Instytutu, wybranym na czteroletnią kadencję i odwołanym po dziesięciu miesiącach, ponieważ powiedziałem – a było w maju 2010 roku – że są rzeczy ważniejsze niż 400 czy 500 złotych miesięcznie, a kto tego nie zrozumiał – jego strata, nie moja. I może nie żyje mi się z tym honorem łatwo, ale żyję tak, jak chcę. Mało tego, od czasu do czasu zaczyna mi to procentować. Chcę powiedzieć bardzo wyraźnie, że jeżeli jestem teraz kandydatem do Sejmiku Małopolskiego, to jestem nim przede wszystkim po to, żeby przyczynić się do kierowania środków tam, gdzie uważam je za najbardziej wartościową inwestycję, a także po to, żeby upraszczać, mądrze zmieniać prawo. Wydaje mi się, że te dwa aspekty władzy są najważniejsze. Pieniądze mają iść w dobre ręce i w dobre miejsca, a prawo musi być bardziej klarowne, jasne i łatwe do zinterpretowania nie tylko przez prawników i ludzi, którzy z tego żyją. A wcale nie jest trudno to zrobić i wydaje mi się, że akurat w Prawie i Sprawiedliwości znalazłaby się grupa ludzi, którzy chętnie zrobiliby taką reformę prawną. Tak to widzę. Najpierw wartości, a na nich będziemy budować resztę. A także sensowna praca.

Czyli prosty program wyborczy: Bóg, honor, ojczyzna.

Dołożę do tego jeszcze ora et labora. Wydaje mi się, że warto z tym programem pójść, ponieważ zarówno modlitwa, jak i praca czynią nas ludźmi naprawdę wartościowymi; bardzo będę się tutaj odwoływał do tego wszystkiego, czego uczył nas Jan Paweł II. Jestem z jego pokolenia, jak najbardziej się do tego przyznaję. To jest ten autorytet, który jest dla mnie niezachwiany, bez względu na to, jak ktoś próbowałby go szarpać – akurat tutaj niewiele są w stanie zrobić. Jego się trzymajmy – bo jakże inaczej?

Rozmawiał: Leszek Sosnowski.

leszeksosnowskiLeszek Sosnowski

Felieton polityczny: Przygotowano podstępny zamach na Jarosława Kaczyńskiego*

Niektórzy, jeszcze do niedawna prominentni politycy, ostatnio nieźle trzęsą portkami. I wcale nie mam na myśli osobników umoczonych w tzw. aferze podsłuchowej, ci bowiem nic sobie nie robią z ewidentnych dowodów hańby. Obstawieni prokuratorami i głównonurtowymi redaktorami gwiżdżą na wszelkie zarzuty. Zresztą coraz bardziej szkodliwe poczynania tych ludzi są ewidentne od dawna. Chodzi mi tu o tych wszystkich, którzy ostatnio przegrali z kretesem wybory do europarlamentu, a dziś pragną wcielić w życie staropolskie przysłowie „Czepiło się g… okrętu i woła: płyniemy!”. Tym okrętem ma być PiS.

Kiepscy rachmistrze

Okazuje się, że jak trwoga, to do… PiS-u! Okazuje się, że ta marka ma już swoją ugruntowaną wartość. Okazuje się z kolei, że wartość pojedynczych nazwisk, choćby nie wiem jak medialnych, niewiele już znaczy. Najlepszym tego dowodem jest dramatyczny spadek wyniku Zbigniewa Ziobro – pod sztandarem PiS-u, i to wcale nie jako lider tej partii, uzyskał naprawdę świetny wynik: 335 933 głosów, jako lider Solidarnej Polski już tylko 60 763 głosy!

Bez stempla solidnej partii ani rusz. To pokazali wyraźnie Polacy 25 maja br.; okazało się, że od ostatnich wyborów trochę jednak dojrzeli politycznie i społecznie, nie nabierają się już na byle celebrytę, na byle kopacza piłki czy boksera. Albo na byle polityka.

Odnoszę jednak wrażenie, że w samym PiS-ie nie wszyscy to rozumieją, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego w jak mocno ugruntowanej firmie działają. Wygląda na to, że niektórzy z czołówki partyjnej wciąż upatrują cudownego rozmnożenia głosów wyborczych poprzez zgarnięcie pod PiS-owskie skrzydła osobników przegranych, a nawet zdradzieckich, i dodawanie do swojego wyniku ich procencików zawartych w słupkach sondażowych. Kiepscy z nich jednak rachmistrze, bowiem tylko dodają, zapominając, że przy kaptowaniu przegranych trzeba niestety także odejmować. To jest niezbędne dla osiągnięcia prawidłowego bilansu. Trzeba rozsądnie zastanowić się, co się zyska, a co się straci – bo straty będą na pewno. Przygarnianie przegranych (nie mówiąc już o ewidentnych zdrajcach) tylko w pierwszej chwili zdaje się przynosić korzyści, nie jest jednak ani rozwojowe, ani konsolidujące. Jak funkcjonuje organizacja oparta na przeróżnych aliansach najlepiej można prześledzić na przykładzie SLD, które z prawie 50 proc. poparcia w latach 2000-2001 już w roku 2005 zjechało gwałtownie do 11,31 proc. w Sejmie i do zera w Senacie, a w roku 2011 Sojusz osiągnął zaledwie 8,24 proc. Przypomnę tylko, że SLD utworzono w 1997 r. na bazie 33 (!) organizacji; bardzo to socjalistycznie i sprawiedliwie wyglądało, ale ewidentnie na dłuższą metę nie funkcjonuje.

Gdyby te wszystkie asy polityki były tak znakomite, to dziś zasiadałyby w Strasburgu i miałyby PiS gdzieś – nie trzeba być szczególnie rozgarniętym, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli zatem dzięki nim nawet parę nowych głosów PiS-owi przybędzie, to pytanie ile zarazem ubędzie? Ludzie na ulicy mówią wprost: na takie związki nie będziemy głosować, nie będziemy ich popierać, niektórzy dodają, że wtedy lepiej w ogóle na wybory nie iść… Tradycja łatwego puszczania w niepamięć zdrady jest w Polsce niestety wielka, sięga wieku XVII. To najgorsza nasza tradycja. Z taką tradycją należy definitywnie zerwać, bo owo tak łatwe przechodzenie od zdrady do współpracy, kończyło się zawsze dla kraju źle, nawet tragicznie. Zyskiwali (na majątkach, bo przecież nie na honorze) ci, którzy zdradzali, Ojczyzna – nigdy.

Trzeba zatem zadać pytanie tym członkom PiS-u, wyżej i niżej postawionym, którzy stale wątpią,  tym stale niepewnym sukcesu, stale opiniującym każdą odważniejszą inicjatywę słowami „to się nie uda”: dlaczego nie macie wiary we własne siły? Po co wiązać się z nosicielami porażki, ze skazanymi na przegraną? To siły nie doda. Nikt nie lubi mieć do czynienia z ludźmi przegranymi. Tym bardziej, że to osobnicy wielce podejrzani, zarówno jeśli chodzi o ich ostateczne cele, jak i metody działania. Czyż mało jest fatalnych doświadczeń z różnymi aliansami? Przecież ci przegrani nie zwracają się do PiS-u z pokorą, choćby z dobrze udawaną! Nie przepraszają. Ciągną za sobą całe dwory. Żądają! Ich celem nie jest rozbudowa i wzmocnienie PiS-u – wprost przeciwnie. Po cóż zatem prowadzić z nimi rozmowy i tym samym dawać dramatyczny sygnał społeczeństwu: sami nie damy rady!

Czas zwrócić się również do tych ludzi, którzy na wybory nie chodzą. Bo może oni jednak mają jakieś racje, że nie chodzą, może nie wszyscy są obojętni, lecz po prostu stracili nadzieję – powodów było niemało, poczynając od sławnego 5 czerwca 1989 r., kiedy to pan Geremek ogłosił społeczeństwu, że jest niemądre, bo dzień wcześniej źle wybrało, skreślając totalnie na listach wyborczych tych, którzy ich prze 45 lat ciemiężyli. Wyniki „skorygowano” i to jakoby w majestacie prawa… Iluż to ludzi ma o to żal do dzisiaj… Tych właśnie oraz ich ideowych spadkobierców trzeba przekonać, że można tamten haniebny akt poddania się naprawić, że uczyni to PiS, że potrzebne są do tego jego samodzielne rządy, a nie alianse niosące już w zarodku kłótnie i dywersję. Czemu nie powiedzieć do społeczeństwa bez ogródek: dajcie nam najpierw samodzielnie rządzić i dopiero wtedy nas oceńcie, nie oceniajcie teraz i to na podstawie komentarzy wrogich nam mediów.

Kompas

Te wrogie media są silne, ale PiS nie jest bezsilny. Prof. Andrzej Nowak zaproponował utworzenie trzech majdanów: pod TVP, TVN i pod Agorą (wydawca Wyborczej). Sądzę, że jeden z nich, pod TVP – choć oczywiście w polskich realiach zapewne musi inaczej wyglądać niż w Kijowie – jest potrzebą chwili i to nie tylko dlatego, że mamy do czynienia z telewizją de facto rządową, a nie publiczną. Szykuje się mianowicie szybka wyprzedaż regionalnych ośrodków TVP; właśnie od 1 lipca w perfidny sposób pozbyto się trzonu ich pracowników. Nazywa się to restrukturyzacją i polega na przekazaniu osób dotychczas zatrudnionych w TVP firmie zewnętrznej, będącej agencją pracy – uwaga! – tymczasowej, o swojsko brzmiącej nazwie LeasingTeam. Centrala z Woronicza od dawna deprecjonuje ośrodki regionalne, teraz drastycznie redukuje zatrudnienie. Stara metoda przygotowania do sprzedaży całej firmy lub jej mienia.

Przywrócenie TVP charakteru telewizji publicznej, odpolitykowanie jej, nasycenie programów prawdziwymi relacjami z życia kraju, tradycją narodową, autentyczną kulturą, a nie popularyzacją pseudoawangardowych wypocin, przywrócenie szacunku dla Chrystusa i jego wyznawców, zaniechanie kpin i drwin (bo to nie krytyka) z opozycji, zaniechanie promowania dewiantów itd., itd. – długa jest lista  napraw w tej instytucji. Dobrowolnie leczeniu TVP się nie podda, to jasne, bo zakochani we władzy zarządzający i redaktorzy walczą nie tylko o byt władających polityków, ale i swój własny. Ale są jeszcze inni redaktorzy i to w tej samej instytucji, są jeszcze sojusznicy wewnątrz TVP – im trzeba wywalczyć szansę. Wywalczyć! Oczywiście nie tylko PiS, ale i Solidarność, i inne związki oraz wszyscy ci, którym jeszcze zależy na normalnym kraju.

Proszę uważnie obserwować, z jaką faryzejską troską mainstreamowe media traktują tzw. porozumienie prawicy, jak cierpią, że ten niesympatyczny typ Kaczyński (w domyśle satrapa i egoista) nie kwapi się do zjednoczenia prawej strony, a już największą krzywdę wyrządza swemu ugrupowaniu, odrzucając wyciągnięte po kasę, przepraszam, do zgody ręce Gowina i Ziobry. Mass media nagle tak bardzo troskają się o dobro prawicy, niczym Wyborcza o dobro Kościoła, a więc waląc jak w bęben w najszlachetniejszych ludzi, wciskając zdrajców i awanturników w szeregi prawicy, kwestionując podstawowe wartości i idee konserwatywno-narodowe. W rzeczywistości mainstreamowe media są jak niezawodny kompas: jeśli wskazują, by się jednoczyć z Ziobrą i Gowinem – którzy nagle nie schodzą z ekranów telewizyjnych – to znaczy, że na pewno należy iść w zupełnie przeciwnym kierunku. Wtedy się dojdzie do celu. Kto choć przez chwilę mniema, że te media, w tym TVP, faktycznie działają dla dobra prawicy, ten powinien natychmiast odejść z polityki. Albo natychmiast przenieść się do lewaków.

Wróćmy do tych, którymi obecnie nikt w polskiej polityce się nie interesuje, do tych, którzy nie chodzili na wybory, którzy nie posiadają żadnej opieki politycznej – a naprawdę mają swoje racje. Z nimi nikt jednak nie rozmawia, nie słucha ich argumentów, a przecież to właśnie oni są większością! Większością, na którą machnęły ręką wszystkie partie, ba! pokrzykuje się na nich albo nimi pogardza. Jakoby jest im wszystko jedno, skoro nie głosują. Na pewno są wśród nich zobojętniali, ale też na pewno nie jest ich ponad 50 proc.! Ten który przywróci frekwencję wyborczą choćby z 1989 r., a więc na poziomie 62 proc., ten będzie na długo zwycięzcą i ten uratuje Ojczyznę przed manipulacjami i ostatecznym zawłaszczeniem kraju przez sitwę. Naród w 100 procentach składa się z… narodu – nie z 48 procent głosujących. To nieustanne gmeranie pośród dotychczas uczestniczących w wyborach i wygrzebywanie kogoś tam jeszcze, kto może się rozmyśli, zmieni front i zagłosuje na PiS i dzięki temu przybędzie nam ten jeden mandacik – to strata sił, środków i czasu. A czasu mało!

Trzeba walczyć o całą pulę i trzeba mobilizować pozostałą część narodu – nie z powodu parlamentarnej arytmetyki, ale dlatego że tu idzie o stawkę najwyższą: o Ojczyznę i zachowanie wiary przodków. To patetyczne słowa, wiem i sam nie przepadam za patosem, ale tak po prostu teraz jest, w takim momencie historycznym się znaleźliśmy.

Syn marnotrawny?

Czołówkę przegranych tworzą Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin. Ten drugi zdaje się być o niebo sprytniejszy od tego pierwszego. Obaj do niedawna pyszni i pewni swego, dziś – malutcy. Obaj niedawno jeszcze brylowali w mediach i na salonach, kasowali, rozdzielali stanowiska, objawiali wielkie prawdy, a teraz – stanęli przed widmem politycznego niebytu. Nie są ludźmi bez zawodów i wykształcenia, na pewno znaleźliby sobie dobrą robotę, ale żądza władzy i tzw. parcie na szkło nie pozwalają im zająć się czymś spokojniejszym.

Niektórzy zwolennicy Ziobry w samym PiS-ie (są jeszcze tacy) na ratunek swego byłego kolegi przywołali nawet opowieść Chrystusa o synu marnotrawnym. Niestety „wykazali się” bardzo powierzchowną znajomością Ewangelii. Porównanie Zbigniewa Ziobry do syna marnotrawne jest całkowicie chybione; były PiS-owski polityk nijak ma się do młodszego z braci, który porzucił rodzinny dom i wyruszył w świat w poszukiwaniu większego szczęścia niż miał w gospodarstwie ojca. I motywy jego postępowania, i sytuacja życiowa w żaden sposób nie przystają do motywów i sytuacji polityka SP.

Nie nazwany w Ewangelii z imienia młody człowiek nikogo nie zdradził, nie usiłował okraść, i co najważniejsze – nie wystąpił przeciwko swemu ojcu. Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada – tak się zwrócił do rodzica (Łk 15,11-32). Dostał połowę (druga przypadła starszemu synowi) i niebawem można powiedzieć legalnie opuścił rodzinny dom razem z otrzymanym (a nie zabranym bez pozwolenia, czyli ukradzionym) majątkiem. Nie udał się w świat, by szkodzić ojcu, konkurować z nim, krytykować go, wymądrzać się. Nie, był po prostu lekkoduchem, niefrasobliwym młodzieńcem, który, otrzymawszy „kasę”, postanowił zakosztować uciech tego świata; roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie – pisze Ewangelista. A pod koniec opowieści rozeźlony na młodszego starszy brat powie bez ogródek: roztrwonił twój majątek z nierządnicami. Gdy majątek bardzo szybko się rozszedł, nasz bohater zaczął cierpieć nie tylko niedostatek, ale głód do tego stopnia wielki, że Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie. Młody człowiek stanął w rzeczywistości w obliczu śmierci: ja tu z głodu ginę.

Czy tak dramatycznie wyglądają losy Zbigniewa Ziobry? PiS-owski „syn marnotrawny” nie prosił ojca o zgodę, kiedy obdarowany miejscem na listach wyborczych gwarantującym posadę europosła i związane z tym wspaniałe apanaże, opuszczał rodzinny dom, czyli swoje macierzyste ugrupowanie polityczne. Wprost przeciwnie! Odszedł z hukiem, pełen krytyki wobec ojca i jego domu, nie okazując najmniejszej wdzięczności. Stał się konkurentem ojca, szkodząc mocno jego gospodarstwu. Sam zaś majątku nie roztrwonił. Pomnożył go znacznie. Świń w Strasburgu nie pasał. Nie z głodu zatem zapragnął wrócić do rodzica, lecz by ten majątek dalej mnożyć.

Ewangeliczna opowieść o synu marnotrawnym traktuje również o miłosierdziu. Komu wszakże jest okazane owo miłosierdzie? Nie paniczykowi dumnie potrząsającemu piórami, złaknionemu popularności i pieniędzy. Nie człowiekowi co prawda młodemu, ale przecież znającemu dobrze życie, który posmakował już władzy na wysokim szczeblu. Miłosierdzie okazane jest naiwnemu, wchodzącemu dopiero w życie młodzieńcowi. Wydaje mi się, że pan Ziobro do prawdziwej przemiany potrzebuje nie pomnażania majątku, ale właśnie doświadczenia głodu. Dosłownego głodu, nie głodu władzy i sławy, bo tego doświadcza nieustannie. Najlepszą drogą do celu byłoby w tym przypadku nie trwonienie majątku, ale całkowite rozdanie go ubogim i chorym. Stanie się wówczas nie tylko człowiekiem pożądającym miłosierdzia, ale i świadczącym je. Nie zapominajmy, że w Ewangelii jest oczywiście w wielu miejscach mowa o miłosierdziu, lecz wielokroć także o sprawiedliwości. Pismo Święte, to księga napisana z natchnienia Boga, nie felieton i nie materiał do dowolnych interpretacji, także politycznych.

Wróćmy jeszcze raz na chwilę do Chrystusowej opowieści. Młodszy syn decyduje się na pełną, niekłamaną pokorę wobec ojca, choć wcale go nie zdradził, a tylko (?) zranił jego uczucia. Broń Boże nie stawia żadnych warunków, nie oczekuje stanowisk; uczyń mię… – mówi – no właśnie, kim? Dygnitarzem? Senatorem? Nadzorcą? Nie! Uczyń mię choćby jednym z najemników. A najemnik wówczas wykonywał najgorsze roboty w gospodarstwie, jak np. będące w wielkiej pogardzie pasanie świń, które Żydzi uważali za nieczyste. Pan Ziobro nie chce pasać świń. Ma wymagania niemałe, choć teraz skromniejsze, ale najemnikiem nie będzie. Wyborcy co prawda poskromili jego pychę, ale już widać, że niestety tylko na chwilę. Pycha nazywana jest królową grzechów.

Ziobro po rozmowie z prezesem Kaczyńskim nie zostawił sobie nawet chwili na refleksję, szybko odsłonił przyłbicę, ukazując prawdziwe, znane wszystkim oblicze; zaczął kluczyć, udowadniać, co to on nie może i padł od razu w objęcia Gowina (choć jemu się wydaje, że to on przygarnął filozofa). Teraz będą solidarnie knuli razem. Oczywiście do jakiegoś czasu.

Jarosław II

Jarosław Gowin proponuje Jarosławowi Kaczyńskiemu sojusz. Łaskawca! Stoi w obliczu kolejnej totalnej porażki, szeregi mu się sypią, opuścił go nawet jego ulubieniec Jasiu Godson, a mimo to lider nowego zlepku politycznego dumnie wyznaje w TVP akt nowej wiary: „Wierzę, że Polska Razem i PiS będą naprawiać Polskę”. Proszę bardzo, już obwieścił alians, na pierwszym miejscu wymieniając swoją tonącą tratwę, już zaczyna liderować, a PiS wspomina na doczepkę. Kto zna naprawdę Gowina, ten wie, że nie ma mowy o przejęzyczeniu: to zamknięty w sobie człowiek, którego zżera potworna ambicja. On z pozycją drugiego, a co dopiero trzeciego lub czwartego, nigdy się nie pogodzi, przekonał się o tym i sam Tusk. Ewentualne wątpliwości w kwestii podziału władzy rozwiewa już w kolejnym zdaniu: „Program Polski Razem będzie uwzględniony przez nowy prawicowy rząd”. Kto mu obiecał i ten rząd, i udział w nim? Ów zaprezentowany parę miesięcy temu melanż niespójnych ogólników nazywa „programem”?! O jego pomysłach gospodarczych i rozeznaniu w tej materii nie warto nawet wspominać… Filozof uczepił się deregulacji zawodów jak rzep psiego ogona. Dramatyczne nieraz skutki dopuszczenia przeróżnych nieuków oraz cwaniaków do uprawiania odpowiedzialnych zawodów już obserwujemy. Nie dość, że życie gospodarcze w Polsce marniutkie, to jeszcze je osłabiać bezkarnym dopuszczaniem nieuków do wykonywania odpowiedzialnych i kosztownych prac? Owszem, parę zawodów wymagało deregulacji, ale nie dwieście! Powoływanie się na przykład Niemiec jest bez sensu, jeśli się weźmie pod uwagę, jak tam rozwinięte jest szkolnictwo zawodowe; dlatego tam nie ma co regulować dodatkowymi egzaminami, komisjami i ustawami.

Gowin już się widzi w nowym rządzie – na pewno nie w roli posłańca… Raczej jako Jarosław II. Na razie jeszcze się podlizuje: „Zawsze było mi blisko do takich polityków, jak Jarosław Kaczyński…”. Skoro tak, to pytam, kiedy łże – 3 lipca br. na antenie TVP Info, udając przyjaznego prezesowi PiS-u, czy 22 maja br. w Kielcach, gdzie gromił: „Tak, dość marnowania głosów, a marnuje głosy ten, kto będzie głosował na Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego!”. I dodał jeszcze, żeby nie było wątpliwości, „Ci, którzy zagłosują na Kaczyńskiego, poprą rekordowo w skali Europy nieskuteczną opozycję”. I co, teraz pcha się do tej najmniej skutecznej opozycji? I co, z takim człowiekiem alians? Chyba tylko po to, by sobie mocno zaszkodzić, a jemu coś darmo sprezentować… Tylko za co prezenty? Bo jeśli z miłości bliźniego, to trzeba poszukać bardziej potrzebujących.

Nie wierzę w to, że „rozmowy toczą się w trójkącie Polska Razem, PiS, Solidarna Polska”, jak zapewniał bezczelnie w telewizji były minister sprawiedliwości, wciąż na pierwszym miejscu stawiając oczywiście swoje rozlatujące się ugrupowanie. Gdyby taki trójkąt powstał, to klęska PiS-u pewna. Nie tędy droga do zwycięstwa – dlatego nie wierzę Gowinowi. O co mu naprawdę chodzi, wyjaśnił niechcący już w następnym zdaniu wygłoszonym w TVP: „Najważniejsze jest to, żeby powstały wspólne listy, najpierw w wyborach samorządowych, potem do parlamentu”. Na pewno to jest najważniejsze. Dla niego. Ale Gowin dzieli skórę na niedźwiedziu, chce postawić opinię publiczną przed faktem dokonanym: on i jego ludzie znajdą się na listach PiS-u. Co na to jednak członkowie oraz sympatycy PiS-u, zwłaszcza ci, którzy z tych list będą musieli ustąpić na korzyść niedawnego kamrata Tuska albo na korzyść zdrajców z własnych szeregów, których w Gowinowym ugrupowaniu pełno? Chore pomysły.

Trzeba się bowiem zastanowić, czym jest owa Polska Razem, z czego powstała. To koczowniczy lud, ugrupowanie osób wędrujących i nielojalnych, których wylansowały wcześniej inne partie, nie wiedząc, kogo hodują na swoim łonie. Historia uczy, że nie wolno liczyć na uczciwość tego, który raz postąpił już nielojalnie, kto ma inklinacje do zdrady. Jak tylko takiemu trafi się okazja, albo jak się na coś obrazi – porzuci bez wahania kolegów. Wszyscy posłowie lub europosłowie Polski Razem zdobyli swoje mandaty z ramienia PiS-u lub PO! Czegóż to zatem dokonała owa, tak butnie przemawiająca ustami swego przewodniczącego organizacja, poza skupieniem pod jednym dachem osobników, których do niedawna na pewno nazywano by zdrajcami, choć może teraz obowiązują inne standardy i inne słownictwo, jak pokazuje afera podsłuchowa?

O samym Gowinie najlepiej świadczy kolejne zdanie z cytowanej tu telewizyjnej rozmowy: „Moja partia ma w nazwie słowo ‘razem’, więc szukamy porozumienia i to porozumienie jest realne w obrębie obozu prawicowego”. Przebiegły Jarosław Gowin i w tym przypadku nie jest w zgodzie ze stanem faktycznym. Otóż pełna i oficjalna nazwa tej partii, a raczej partyjki, brzmi „Polska Razem Jarosława Gowina”, co widnieje nie tylko w rejestrach sądowych, ale i na stronie internetowej ugrupowania. Tak, proszę państwa, taka ogromna buta została zawarta już w samej nazwie ugrupowania, takie ambicje się uzewnętrzniły. Polska pana Gowina… Cóż za pycha! Już sam ten fakt powinien stanowić wystarczający powód, by z gościem w ogóle nie rozmawiać. On rozumuje tymi samymi kategoriami, co Tusk: państwo to ja. Tamten urósł już na tyle w siłę, by ową zasadę wcielać w życie, ten – jeszcze za słaby. Żadna poważna partia europejska nie zdobyła się na zawarcie w swej nazwie podległości swemu wodzowi, nie zrobił tego nawet Haider w Austrii. Wyobraźmy sobie tylko, co by się działo, gdyby coś takiego uczynił Jarosław Kaczyński – strach pomyśleć… Wyzwano by go od faszystów i ogłoszono zagrożeniem dla świata, wezwano Europę i USA na ratunek przed nim. Ale Gowinowi takich rzeczy mainstreamowe media za złe nie mają. Palikotowi zresztą też.

Gowin zakłada prawicowy obóz… Nie wiadomo – śmiać się czy płakać. Jeszcze niedawno walczył o pozycję nr 1 w PO, a jak przegrał, to porzucił kolegów i poszedł do konkurencji. W świetle np. prawa handlowego byłoby to przestępstwo. W świetle kodeksu honorowego nie powinno się podawać mu ręki. Chce na grzbiecie PiS-u dojechać do celu (a więc do premiera, może prezydenta). A w ogóle cóż z niego za prawica? Warto zastanowić się, skąd się wywodzi Jarosław Gowin. Otóż ze środowiska, które wprost obsesyjnie nie cierpi PiS-u, a braci Kaczyńskich w szczególności. To wynoszące się ponad wszystkich środowisko ma swoje gniazdo w Krakowie, więc może warszawiacy mniej go rozeznają. Gowin to katolik, ale ten ulepszony przez Wyborczą, zwolennik tzw. Kościoła otwartego, reprezentowanego przez lewackie, postmodernistyczne kręgi Tygodnika Powszechnego, jakiegoś Kościoła przeintelektualizowanego, gardzącego pobożnością ludową. Przez ponad 10 lat był naczelnym miesięcznika „Znak”, który przemyca lewactwo w środowiska katolickie. Całe lata kibicował Unii Demokratycznej i Unii Wolności.

Ten pan na pewno nie znajdzie uznania w środowiskach „moherowych”, a tak samo i ci, którzy się z nim zwiążą – to zaś oznacza duże straty wizerunkowe wśród milinów katolickich radiosłuchaczy, telewidzów i czytelników. Taka byłaby jedna z „korzyści” ewentualnego aliansu.

Piąta kolumna

Wiemy wszyscy dobrze, że słabością PiS było od lat dobieranie sobie współpracowników i współrządzących. Z jednaj strony wspaniali ludzie, mądrzy, patriotyczni, odważni, aż tu czasem zupełnie nieoczekiwanie obdarza się dużym, a nawet wielkim zaufaniem dziwnych osobników – nie wiedzieć z jakiego powodu. Najbardziej klasycznym przykładem jest Joanna Kluzik-Rostkowska, utalentowana konstruktorka wyborczej klapy Jarosława Kaczyńskiego; te wybory naprawdę sztuką było przegrać i to z tak marnym, przypadkowym kandydatem, jak Komorowski. Najwyższy czas zdać sobie sprawę z działania piątej kolumny w PiS-ie. Trzeba się jej wystrzegać jak zarazy i to na wszystkich szczeblach. Jestem przekonany, że z pomocą różnych mediów szykowany był perfidny swoisty zamach na PiS, a na Jarosława Kaczyńskiego w szczególności. Chodziło (i chodzi dalej!) o wprowadzenie w szeregi partii ponownie fermentu, kłótni, tworzenia frakcji, walki o przywództwo – obaj omawiani tu panowie oraz ich dwory to gwarantowali, nawet gdyby to nie było ich bezpośrednim celem. Ich charaktery, ich ambicje, ich mniemanie o sobie, w końcu ich fałszywe rozumienie polityki musiałyby doprowadzić do rozbijactwa.

I jeszcze jedno. Ludzie mają dosyć międlących się między sobą od 20 albo i więcej lat polityków różnych orientacji, ale wciąż tych samych. Dla nowych i młodych miejsca w ławach sejmowych i senatorskich brakuje. Jeżeli już ktoś się tam znajdzie, to jakiś osobnik o słabej osobowości, wystawiony tylko po to, by puścić oko do młodego wyborcy. Może w PiS-ie jest pod tym względem lepiej (choć nie najlepiej); tu klasycznym i wielce pozytywnym przykładem jest Krzysztof Szczerski. Stare kadry siłą rzeczy tracą dynamikę, na to nie ma ratunku… Trzeba wyszukać więcej Szczerskich. Oni są, tylko trzeba im dać szansę, zrobić jakąś selekcję, wytyczyć drogę, nie kręcić się w kółko w tym samym kręgu osobowym. Również dlatego nie wierzę, że taki zgrany polityk, jak Gowin ma jakiekolwiek szanse na sojusz z PiS-em.

Jarosław Odnowiciel

Czy z tego wszystkiego może wynikać, że należy być samotną wyspą polityczną? Ależ nie! Trzeba jednak przyjrzeć się, jak wygląda obecnie polityka w Europie. Wyszukiwanie polityków z nazwiskiem i podkupywanie ich już od dawna nie jest praktykowane. Mało tego, jest w zachodnich krajach generalnie źle widziane tak wśród elit, jak jeszcze bardziej wśród wyborców. Tam się zdrajców nie szanuje i nie podaje pomocnych dłoni. Jednakże opozycyjne czy konkurencyjne ugrupowania obserwuje się bardzo uważnie, a następnie przejmuje się te ich idee oraz pomysły, które nabijają punkty wyborcze – nie potrzeba przejmować konkretnych ludzi. Dlatego niestety nie ma już ani klasycznych chrześcijańskich demokratów, ani klasycznych socjaldemokratów. Wielkim mistrzem w tym działaniu jest Angela Merkel. Tak wykończyła FDP, tak zneutralizowała Zielonych, tak utrzymuje od tylu lat zdecydowaną przewagę nad SPD. Stąd prosty wniosek dla PiS-u: podpatrzeć, co przyciągnęło niektórych wyborców do odszczepieńców albo do Korwina i włączyć to w swoją kampanię. Co przyciągnęło, nie – kto.

Jarosław Kaczyński powiedział 12 lipca na konwencji prawicy w Warszawie: „Zaczynamy od początku”. Dobrze powiedział, choć nie jestem pewien, czy wszyscy to dobrze zrozumieli. Po pierwsze jako kulturalny gospodarz jak najbardziej słusznie chciał być miły wobec niektórych gości, którzy jego i PiS kiedyś porzucili. Grzeczność nikomu jeszcze nie zaszkodziła i nie wyklucza też stanowczości. Po drugie „od początku” – tak przynajmniej ja to zrozumiałem – nie może przecież oznaczać rezygnacji z 13-letniego dorobku PiS-u i zaczynania wszystkiego od nowa. Według socjologicznych badań potrzeba 25 lat na ugruntowanie się prawdziwej partii politycznej i jej elektoratu. PiS połowę tego okresu i tej drogi ma już za sobą. „Od początku” to nie to samo, co „od nowa”. PiS nie startuje od nowa w politycznych szrankach, ale od początku rozpoczyna kolejny etap swej działalności. Ten etap, owszem, można by określić słowem „odnowa”, ale pisanym razem, jako rzeczownik.

Wiele dobrego dla ugruntowania Polski zrobił tysiąc lat temu Kazimierz Odnowiciel, może teraz będziemy mieli Jarosława Odnowiciela? Jest bardzo potrzebny a zagrożenia analogiczne. Kaczyński ma szanse na to miano zasłużyć. Do tego niezbędna jest jednak silna własna organizacja, liczna, dobrze reprezentowana. Dlatego może szkoda, że w czasie ostatniej konwencji nie powiedział wprost: wstępujcie w nasze szeregi, zapisujcie się do PiS-u! Tam będziemy razem, tam znajdziemy dla każdego zadanie, tam będziemy solidarni, bo jako zlepek przeróżnych ugrupowań nigdy tacy nie będziemy. Jako zlepek będziemy tylko zrealizowanym marzeniem naszych przeciwników.

„To nie o Jarosława chodzi, to chodzi o Polskę” – powiedział prezes PiS-u w odpowiedzi na skandowanie jego imienia na zakończenie warszawskiej konwencji, dając tym dowód nie tylko skromności, ale i rozwagi. Oczywiście o niego również chodzi, ale faktycznie następnym razem skandujmy: Polska! Polska! Polska!

* Felieton ukaże się niebawem, w najnowszym, drukowanym właśnie numerze Miesięcznika WPIS (45, 7/2014). Serdecznie dziękujemy Autorowi i Wydawnictwu za możliwość wcześniejszej publikacji tekstu.