Leszek Sosnowski
Felieton polityczny: Przygotowano podstępny zamach na Jarosława Kaczyńskiego*
Niektórzy, jeszcze do niedawna prominentni politycy, ostatnio nieźle trzęsą portkami. I wcale nie mam na myśli osobników umoczonych w tzw. aferze podsłuchowej, ci bowiem nic sobie nie robią z ewidentnych dowodów hańby. Obstawieni prokuratorami i głównonurtowymi redaktorami gwiżdżą na wszelkie zarzuty. Zresztą coraz bardziej szkodliwe poczynania tych ludzi są ewidentne od dawna. Chodzi mi tu o tych wszystkich, którzy ostatnio przegrali z kretesem wybory do europarlamentu, a dziś pragną wcielić w życie staropolskie przysłowie „Czepiło się g… okrętu i woła: płyniemy!”. Tym okrętem ma być PiS.
Kiepscy rachmistrze
Okazuje się, że jak trwoga, to do… PiS-u! Okazuje się, że ta marka ma już swoją ugruntowaną wartość. Okazuje się z kolei, że wartość pojedynczych nazwisk, choćby nie wiem jak medialnych, niewiele już znaczy. Najlepszym tego dowodem jest dramatyczny spadek wyniku Zbigniewa Ziobro – pod sztandarem PiS-u, i to wcale nie jako lider tej partii, uzyskał naprawdę świetny wynik: 335 933 głosów, jako lider Solidarnej Polski już tylko 60 763 głosy!
Bez stempla solidnej partii ani rusz. To pokazali wyraźnie Polacy 25 maja br.; okazało się, że od ostatnich wyborów trochę jednak dojrzeli politycznie i społecznie, nie nabierają się już na byle celebrytę, na byle kopacza piłki czy boksera. Albo na byle polityka.
Odnoszę jednak wrażenie, że w samym PiS-ie nie wszyscy to rozumieją, nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego w jak mocno ugruntowanej firmie działają. Wygląda na to, że niektórzy z czołówki partyjnej wciąż upatrują cudownego rozmnożenia głosów wyborczych poprzez zgarnięcie pod PiS-owskie skrzydła osobników przegranych, a nawet zdradzieckich, i dodawanie do swojego wyniku ich procencików zawartych w słupkach sondażowych. Kiepscy z nich jednak rachmistrze, bowiem tylko dodają, zapominając, że przy kaptowaniu przegranych trzeba niestety także odejmować. To jest niezbędne dla osiągnięcia prawidłowego bilansu. Trzeba rozsądnie zastanowić się, co się zyska, a co się straci – bo straty będą na pewno. Przygarnianie przegranych (nie mówiąc już o ewidentnych zdrajcach) tylko w pierwszej chwili zdaje się przynosić korzyści, nie jest jednak ani rozwojowe, ani konsolidujące. Jak funkcjonuje organizacja oparta na przeróżnych aliansach najlepiej można prześledzić na przykładzie SLD, które z prawie 50 proc. poparcia w latach 2000-2001 już w roku 2005 zjechało gwałtownie do 11,31 proc. w Sejmie i do zera w Senacie, a w roku 2011 Sojusz osiągnął zaledwie 8,24 proc. Przypomnę tylko, że SLD utworzono w 1997 r. na bazie 33 (!) organizacji; bardzo to socjalistycznie i sprawiedliwie wyglądało, ale ewidentnie na dłuższą metę nie funkcjonuje.
Gdyby te wszystkie asy polityki były tak znakomite, to dziś zasiadałyby w Strasburgu i miałyby PiS gdzieś – nie trzeba być szczególnie rozgarniętym, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli zatem dzięki nim nawet parę nowych głosów PiS-owi przybędzie, to pytanie ile zarazem ubędzie? Ludzie na ulicy mówią wprost: na takie związki nie będziemy głosować, nie będziemy ich popierać, niektórzy dodają, że wtedy lepiej w ogóle na wybory nie iść… Tradycja łatwego puszczania w niepamięć zdrady jest w Polsce niestety wielka, sięga wieku XVII. To najgorsza nasza tradycja. Z taką tradycją należy definitywnie zerwać, bo owo tak łatwe przechodzenie od zdrady do współpracy, kończyło się zawsze dla kraju źle, nawet tragicznie. Zyskiwali (na majątkach, bo przecież nie na honorze) ci, którzy zdradzali, Ojczyzna – nigdy.
Trzeba zatem zadać pytanie tym członkom PiS-u, wyżej i niżej postawionym, którzy stale wątpią, tym stale niepewnym sukcesu, stale opiniującym każdą odważniejszą inicjatywę słowami „to się nie uda”: dlaczego nie macie wiary we własne siły? Po co wiązać się z nosicielami porażki, ze skazanymi na przegraną? To siły nie doda. Nikt nie lubi mieć do czynienia z ludźmi przegranymi. Tym bardziej, że to osobnicy wielce podejrzani, zarówno jeśli chodzi o ich ostateczne cele, jak i metody działania. Czyż mało jest fatalnych doświadczeń z różnymi aliansami? Przecież ci przegrani nie zwracają się do PiS-u z pokorą, choćby z dobrze udawaną! Nie przepraszają. Ciągną za sobą całe dwory. Żądają! Ich celem nie jest rozbudowa i wzmocnienie PiS-u – wprost przeciwnie. Po cóż zatem prowadzić z nimi rozmowy i tym samym dawać dramatyczny sygnał społeczeństwu: sami nie damy rady!
Czas zwrócić się również do tych ludzi, którzy na wybory nie chodzą. Bo może oni jednak mają jakieś racje, że nie chodzą, może nie wszyscy są obojętni, lecz po prostu stracili nadzieję – powodów było niemało, poczynając od sławnego 5 czerwca 1989 r., kiedy to pan Geremek ogłosił społeczeństwu, że jest niemądre, bo dzień wcześniej źle wybrało, skreślając totalnie na listach wyborczych tych, którzy ich prze 45 lat ciemiężyli. Wyniki „skorygowano” i to jakoby w majestacie prawa… Iluż to ludzi ma o to żal do dzisiaj… Tych właśnie oraz ich ideowych spadkobierców trzeba przekonać, że można tamten haniebny akt poddania się naprawić, że uczyni to PiS, że potrzebne są do tego jego samodzielne rządy, a nie alianse niosące już w zarodku kłótnie i dywersję. Czemu nie powiedzieć do społeczeństwa bez ogródek: dajcie nam najpierw samodzielnie rządzić i dopiero wtedy nas oceńcie, nie oceniajcie teraz i to na podstawie komentarzy wrogich nam mediów.
Kompas
Te wrogie media są silne, ale PiS nie jest bezsilny. Prof. Andrzej Nowak zaproponował utworzenie trzech majdanów: pod TVP, TVN i pod Agorą (wydawca Wyborczej). Sądzę, że jeden z nich, pod TVP – choć oczywiście w polskich realiach zapewne musi inaczej wyglądać niż w Kijowie – jest potrzebą chwili i to nie tylko dlatego, że mamy do czynienia z telewizją de facto rządową, a nie publiczną. Szykuje się mianowicie szybka wyprzedaż regionalnych ośrodków TVP; właśnie od 1 lipca w perfidny sposób pozbyto się trzonu ich pracowników. Nazywa się to restrukturyzacją i polega na przekazaniu osób dotychczas zatrudnionych w TVP firmie zewnętrznej, będącej agencją pracy – uwaga! – tymczasowej, o swojsko brzmiącej nazwie LeasingTeam. Centrala z Woronicza od dawna deprecjonuje ośrodki regionalne, teraz drastycznie redukuje zatrudnienie. Stara metoda przygotowania do sprzedaży całej firmy lub jej mienia.
Przywrócenie TVP charakteru telewizji publicznej, odpolitykowanie jej, nasycenie programów prawdziwymi relacjami z życia kraju, tradycją narodową, autentyczną kulturą, a nie popularyzacją pseudoawangardowych wypocin, przywrócenie szacunku dla Chrystusa i jego wyznawców, zaniechanie kpin i drwin (bo to nie krytyka) z opozycji, zaniechanie promowania dewiantów itd., itd. – długa jest lista napraw w tej instytucji. Dobrowolnie leczeniu TVP się nie podda, to jasne, bo zakochani we władzy zarządzający i redaktorzy walczą nie tylko o byt władających polityków, ale i swój własny. Ale są jeszcze inni redaktorzy i to w tej samej instytucji, są jeszcze sojusznicy wewnątrz TVP – im trzeba wywalczyć szansę. Wywalczyć! Oczywiście nie tylko PiS, ale i Solidarność, i inne związki oraz wszyscy ci, którym jeszcze zależy na normalnym kraju.
Proszę uważnie obserwować, z jaką faryzejską troską mainstreamowe media traktują tzw. porozumienie prawicy, jak cierpią, że ten niesympatyczny typ Kaczyński (w domyśle satrapa i egoista) nie kwapi się do zjednoczenia prawej strony, a już największą krzywdę wyrządza swemu ugrupowaniu, odrzucając wyciągnięte po kasę, przepraszam, do zgody ręce Gowina i Ziobry. Mass media nagle tak bardzo troskają się o dobro prawicy, niczym Wyborcza o dobro Kościoła, a więc waląc jak w bęben w najszlachetniejszych ludzi, wciskając zdrajców i awanturników w szeregi prawicy, kwestionując podstawowe wartości i idee konserwatywno-narodowe. W rzeczywistości mainstreamowe media są jak niezawodny kompas: jeśli wskazują, by się jednoczyć z Ziobrą i Gowinem – którzy nagle nie schodzą z ekranów telewizyjnych – to znaczy, że na pewno należy iść w zupełnie przeciwnym kierunku. Wtedy się dojdzie do celu. Kto choć przez chwilę mniema, że te media, w tym TVP, faktycznie działają dla dobra prawicy, ten powinien natychmiast odejść z polityki. Albo natychmiast przenieść się do lewaków.
Wróćmy do tych, którymi obecnie nikt w polskiej polityce się nie interesuje, do tych, którzy nie chodzili na wybory, którzy nie posiadają żadnej opieki politycznej – a naprawdę mają swoje racje. Z nimi nikt jednak nie rozmawia, nie słucha ich argumentów, a przecież to właśnie oni są większością! Większością, na którą machnęły ręką wszystkie partie, ba! pokrzykuje się na nich albo nimi pogardza. Jakoby jest im wszystko jedno, skoro nie głosują. Na pewno są wśród nich zobojętniali, ale też na pewno nie jest ich ponad 50 proc.! Ten który przywróci frekwencję wyborczą choćby z 1989 r., a więc na poziomie 62 proc., ten będzie na długo zwycięzcą i ten uratuje Ojczyznę przed manipulacjami i ostatecznym zawłaszczeniem kraju przez sitwę. Naród w 100 procentach składa się z… narodu – nie z 48 procent głosujących. To nieustanne gmeranie pośród dotychczas uczestniczących w wyborach i wygrzebywanie kogoś tam jeszcze, kto może się rozmyśli, zmieni front i zagłosuje na PiS i dzięki temu przybędzie nam ten jeden mandacik – to strata sił, środków i czasu. A czasu mało!
Trzeba walczyć o całą pulę i trzeba mobilizować pozostałą część narodu – nie z powodu parlamentarnej arytmetyki, ale dlatego że tu idzie o stawkę najwyższą: o Ojczyznę i zachowanie wiary przodków. To patetyczne słowa, wiem i sam nie przepadam za patosem, ale tak po prostu teraz jest, w takim momencie historycznym się znaleźliśmy.
Syn marnotrawny?
Czołówkę przegranych tworzą Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin. Ten drugi zdaje się być o niebo sprytniejszy od tego pierwszego. Obaj do niedawna pyszni i pewni swego, dziś – malutcy. Obaj niedawno jeszcze brylowali w mediach i na salonach, kasowali, rozdzielali stanowiska, objawiali wielkie prawdy, a teraz – stanęli przed widmem politycznego niebytu. Nie są ludźmi bez zawodów i wykształcenia, na pewno znaleźliby sobie dobrą robotę, ale żądza władzy i tzw. parcie na szkło nie pozwalają im zająć się czymś spokojniejszym.
Niektórzy zwolennicy Ziobry w samym PiS-ie (są jeszcze tacy) na ratunek swego byłego kolegi przywołali nawet opowieść Chrystusa o synu marnotrawnym. Niestety „wykazali się” bardzo powierzchowną znajomością Ewangelii. Porównanie Zbigniewa Ziobry do syna marnotrawne jest całkowicie chybione; były PiS-owski polityk nijak ma się do młodszego z braci, który porzucił rodzinny dom i wyruszył w świat w poszukiwaniu większego szczęścia niż miał w gospodarstwie ojca. I motywy jego postępowania, i sytuacja życiowa w żaden sposób nie przystają do motywów i sytuacji polityka SP.
Nie nazwany w Ewangelii z imienia młody człowiek nikogo nie zdradził, nie usiłował okraść, i co najważniejsze – nie wystąpił przeciwko swemu ojcu. Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada – tak się zwrócił do rodzica (Łk 15,11-32). Dostał połowę (druga przypadła starszemu synowi) i niebawem można powiedzieć legalnie opuścił rodzinny dom razem z otrzymanym (a nie zabranym bez pozwolenia, czyli ukradzionym) majątkiem. Nie udał się w świat, by szkodzić ojcu, konkurować z nim, krytykować go, wymądrzać się. Nie, był po prostu lekkoduchem, niefrasobliwym młodzieńcem, który, otrzymawszy „kasę”, postanowił zakosztować uciech tego świata; roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie – pisze Ewangelista. A pod koniec opowieści rozeźlony na młodszego starszy brat powie bez ogródek: roztrwonił twój majątek z nierządnicami. Gdy majątek bardzo szybko się rozszedł, nasz bohater zaczął cierpieć nie tylko niedostatek, ale głód do tego stopnia wielki, że Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie. Młody człowiek stanął w rzeczywistości w obliczu śmierci: ja tu z głodu ginę.
Czy tak dramatycznie wyglądają losy Zbigniewa Ziobry? PiS-owski „syn marnotrawny” nie prosił ojca o zgodę, kiedy obdarowany miejscem na listach wyborczych gwarantującym posadę europosła i związane z tym wspaniałe apanaże, opuszczał rodzinny dom, czyli swoje macierzyste ugrupowanie polityczne. Wprost przeciwnie! Odszedł z hukiem, pełen krytyki wobec ojca i jego domu, nie okazując najmniejszej wdzięczności. Stał się konkurentem ojca, szkodząc mocno jego gospodarstwu. Sam zaś majątku nie roztrwonił. Pomnożył go znacznie. Świń w Strasburgu nie pasał. Nie z głodu zatem zapragnął wrócić do rodzica, lecz by ten majątek dalej mnożyć.
Ewangeliczna opowieść o synu marnotrawnym traktuje również o miłosierdziu. Komu wszakże jest okazane owo miłosierdzie? Nie paniczykowi dumnie potrząsającemu piórami, złaknionemu popularności i pieniędzy. Nie człowiekowi co prawda młodemu, ale przecież znającemu dobrze życie, który posmakował już władzy na wysokim szczeblu. Miłosierdzie okazane jest naiwnemu, wchodzącemu dopiero w życie młodzieńcowi. Wydaje mi się, że pan Ziobro do prawdziwej przemiany potrzebuje nie pomnażania majątku, ale właśnie doświadczenia głodu. Dosłownego głodu, nie głodu władzy i sławy, bo tego doświadcza nieustannie. Najlepszą drogą do celu byłoby w tym przypadku nie trwonienie majątku, ale całkowite rozdanie go ubogim i chorym. Stanie się wówczas nie tylko człowiekiem pożądającym miłosierdzia, ale i świadczącym je. Nie zapominajmy, że w Ewangelii jest oczywiście w wielu miejscach mowa o miłosierdziu, lecz wielokroć także o sprawiedliwości. Pismo Święte, to księga napisana z natchnienia Boga, nie felieton i nie materiał do dowolnych interpretacji, także politycznych.
Wróćmy jeszcze raz na chwilę do Chrystusowej opowieści. Młodszy syn decyduje się na pełną, niekłamaną pokorę wobec ojca, choć wcale go nie zdradził, a tylko (?) zranił jego uczucia. Broń Boże nie stawia żadnych warunków, nie oczekuje stanowisk; uczyń mię… – mówi – no właśnie, kim? Dygnitarzem? Senatorem? Nadzorcą? Nie! Uczyń mię choćby jednym z najemników. A najemnik wówczas wykonywał najgorsze roboty w gospodarstwie, jak np. będące w wielkiej pogardzie pasanie świń, które Żydzi uważali za nieczyste. Pan Ziobro nie chce pasać świń. Ma wymagania niemałe, choć teraz skromniejsze, ale najemnikiem nie będzie. Wyborcy co prawda poskromili jego pychę, ale już widać, że niestety tylko na chwilę. Pycha nazywana jest królową grzechów.
Ziobro po rozmowie z prezesem Kaczyńskim nie zostawił sobie nawet chwili na refleksję, szybko odsłonił przyłbicę, ukazując prawdziwe, znane wszystkim oblicze; zaczął kluczyć, udowadniać, co to on nie może i padł od razu w objęcia Gowina (choć jemu się wydaje, że to on przygarnął filozofa). Teraz będą solidarnie knuli razem. Oczywiście do jakiegoś czasu.
Jarosław II
Jarosław Gowin proponuje Jarosławowi Kaczyńskiemu sojusz. Łaskawca! Stoi w obliczu kolejnej totalnej porażki, szeregi mu się sypią, opuścił go nawet jego ulubieniec Jasiu Godson, a mimo to lider nowego zlepku politycznego dumnie wyznaje w TVP akt nowej wiary: „Wierzę, że Polska Razem i PiS będą naprawiać Polskę”. Proszę bardzo, już obwieścił alians, na pierwszym miejscu wymieniając swoją tonącą tratwę, już zaczyna liderować, a PiS wspomina na doczepkę. Kto zna naprawdę Gowina, ten wie, że nie ma mowy o przejęzyczeniu: to zamknięty w sobie człowiek, którego zżera potworna ambicja. On z pozycją drugiego, a co dopiero trzeciego lub czwartego, nigdy się nie pogodzi, przekonał się o tym i sam Tusk. Ewentualne wątpliwości w kwestii podziału władzy rozwiewa już w kolejnym zdaniu: „Program Polski Razem będzie uwzględniony przez nowy prawicowy rząd”. Kto mu obiecał i ten rząd, i udział w nim? Ów zaprezentowany parę miesięcy temu melanż niespójnych ogólników nazywa „programem”?! O jego pomysłach gospodarczych i rozeznaniu w tej materii nie warto nawet wspominać… Filozof uczepił się deregulacji zawodów jak rzep psiego ogona. Dramatyczne nieraz skutki dopuszczenia przeróżnych nieuków oraz cwaniaków do uprawiania odpowiedzialnych zawodów już obserwujemy. Nie dość, że życie gospodarcze w Polsce marniutkie, to jeszcze je osłabiać bezkarnym dopuszczaniem nieuków do wykonywania odpowiedzialnych i kosztownych prac? Owszem, parę zawodów wymagało deregulacji, ale nie dwieście! Powoływanie się na przykład Niemiec jest bez sensu, jeśli się weźmie pod uwagę, jak tam rozwinięte jest szkolnictwo zawodowe; dlatego tam nie ma co regulować dodatkowymi egzaminami, komisjami i ustawami.
Gowin już się widzi w nowym rządzie – na pewno nie w roli posłańca… Raczej jako Jarosław II. Na razie jeszcze się podlizuje: „Zawsze było mi blisko do takich polityków, jak Jarosław Kaczyński…”. Skoro tak, to pytam, kiedy łże – 3 lipca br. na antenie TVP Info, udając przyjaznego prezesowi PiS-u, czy 22 maja br. w Kielcach, gdzie gromił: „Tak, dość marnowania głosów, a marnuje głosy ten, kto będzie głosował na Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego!”. I dodał jeszcze, żeby nie było wątpliwości, „Ci, którzy zagłosują na Kaczyńskiego, poprą rekordowo w skali Europy nieskuteczną opozycję”. I co, teraz pcha się do tej najmniej skutecznej opozycji? I co, z takim człowiekiem alians? Chyba tylko po to, by sobie mocno zaszkodzić, a jemu coś darmo sprezentować… Tylko za co prezenty? Bo jeśli z miłości bliźniego, to trzeba poszukać bardziej potrzebujących.
Nie wierzę w to, że „rozmowy toczą się w trójkącie Polska Razem, PiS, Solidarna Polska”, jak zapewniał bezczelnie w telewizji były minister sprawiedliwości, wciąż na pierwszym miejscu stawiając oczywiście swoje rozlatujące się ugrupowanie. Gdyby taki trójkąt powstał, to klęska PiS-u pewna. Nie tędy droga do zwycięstwa – dlatego nie wierzę Gowinowi. O co mu naprawdę chodzi, wyjaśnił niechcący już w następnym zdaniu wygłoszonym w TVP: „Najważniejsze jest to, żeby powstały wspólne listy, najpierw w wyborach samorządowych, potem do parlamentu”. Na pewno to jest najważniejsze. Dla niego. Ale Gowin dzieli skórę na niedźwiedziu, chce postawić opinię publiczną przed faktem dokonanym: on i jego ludzie znajdą się na listach PiS-u. Co na to jednak członkowie oraz sympatycy PiS-u, zwłaszcza ci, którzy z tych list będą musieli ustąpić na korzyść niedawnego kamrata Tuska albo na korzyść zdrajców z własnych szeregów, których w Gowinowym ugrupowaniu pełno? Chore pomysły.
Trzeba się bowiem zastanowić, czym jest owa Polska Razem, z czego powstała. To koczowniczy lud, ugrupowanie osób wędrujących i nielojalnych, których wylansowały wcześniej inne partie, nie wiedząc, kogo hodują na swoim łonie. Historia uczy, że nie wolno liczyć na uczciwość tego, który raz postąpił już nielojalnie, kto ma inklinacje do zdrady. Jak tylko takiemu trafi się okazja, albo jak się na coś obrazi – porzuci bez wahania kolegów. Wszyscy posłowie lub europosłowie Polski Razem zdobyli swoje mandaty z ramienia PiS-u lub PO! Czegóż to zatem dokonała owa, tak butnie przemawiająca ustami swego przewodniczącego organizacja, poza skupieniem pod jednym dachem osobników, których do niedawna na pewno nazywano by zdrajcami, choć może teraz obowiązują inne standardy i inne słownictwo, jak pokazuje afera podsłuchowa?
O samym Gowinie najlepiej świadczy kolejne zdanie z cytowanej tu telewizyjnej rozmowy: „Moja partia ma w nazwie słowo ‘razem’, więc szukamy porozumienia i to porozumienie jest realne w obrębie obozu prawicowego”. Przebiegły Jarosław Gowin i w tym przypadku nie jest w zgodzie ze stanem faktycznym. Otóż pełna i oficjalna nazwa tej partii, a raczej partyjki, brzmi „Polska Razem Jarosława Gowina”, co widnieje nie tylko w rejestrach sądowych, ale i na stronie internetowej ugrupowania. Tak, proszę państwa, taka ogromna buta została zawarta już w samej nazwie ugrupowania, takie ambicje się uzewnętrzniły. Polska pana Gowina… Cóż za pycha! Już sam ten fakt powinien stanowić wystarczający powód, by z gościem w ogóle nie rozmawiać. On rozumuje tymi samymi kategoriami, co Tusk: państwo to ja. Tamten urósł już na tyle w siłę, by ową zasadę wcielać w życie, ten – jeszcze za słaby. Żadna poważna partia europejska nie zdobyła się na zawarcie w swej nazwie podległości swemu wodzowi, nie zrobił tego nawet Haider w Austrii. Wyobraźmy sobie tylko, co by się działo, gdyby coś takiego uczynił Jarosław Kaczyński – strach pomyśleć… Wyzwano by go od faszystów i ogłoszono zagrożeniem dla świata, wezwano Europę i USA na ratunek przed nim. Ale Gowinowi takich rzeczy mainstreamowe media za złe nie mają. Palikotowi zresztą też.
Gowin zakłada prawicowy obóz… Nie wiadomo – śmiać się czy płakać. Jeszcze niedawno walczył o pozycję nr 1 w PO, a jak przegrał, to porzucił kolegów i poszedł do konkurencji. W świetle np. prawa handlowego byłoby to przestępstwo. W świetle kodeksu honorowego nie powinno się podawać mu ręki. Chce na grzbiecie PiS-u dojechać do celu (a więc do premiera, może prezydenta). A w ogóle cóż z niego za prawica? Warto zastanowić się, skąd się wywodzi Jarosław Gowin. Otóż ze środowiska, które wprost obsesyjnie nie cierpi PiS-u, a braci Kaczyńskich w szczególności. To wynoszące się ponad wszystkich środowisko ma swoje gniazdo w Krakowie, więc może warszawiacy mniej go rozeznają. Gowin to katolik, ale ten ulepszony przez Wyborczą, zwolennik tzw. Kościoła otwartego, reprezentowanego przez lewackie, postmodernistyczne kręgi Tygodnika Powszechnego, jakiegoś Kościoła przeintelektualizowanego, gardzącego pobożnością ludową. Przez ponad 10 lat był naczelnym miesięcznika „Znak”, który przemyca lewactwo w środowiska katolickie. Całe lata kibicował Unii Demokratycznej i Unii Wolności.
Ten pan na pewno nie znajdzie uznania w środowiskach „moherowych”, a tak samo i ci, którzy się z nim zwiążą – to zaś oznacza duże straty wizerunkowe wśród milinów katolickich radiosłuchaczy, telewidzów i czytelników. Taka byłaby jedna z „korzyści” ewentualnego aliansu.
Piąta kolumna
Wiemy wszyscy dobrze, że słabością PiS było od lat dobieranie sobie współpracowników i współrządzących. Z jednaj strony wspaniali ludzie, mądrzy, patriotyczni, odważni, aż tu czasem zupełnie nieoczekiwanie obdarza się dużym, a nawet wielkim zaufaniem dziwnych osobników – nie wiedzieć z jakiego powodu. Najbardziej klasycznym przykładem jest Joanna Kluzik-Rostkowska, utalentowana konstruktorka wyborczej klapy Jarosława Kaczyńskiego; te wybory naprawdę sztuką było przegrać i to z tak marnym, przypadkowym kandydatem, jak Komorowski. Najwyższy czas zdać sobie sprawę z działania piątej kolumny w PiS-ie. Trzeba się jej wystrzegać jak zarazy i to na wszystkich szczeblach. Jestem przekonany, że z pomocą różnych mediów szykowany był perfidny swoisty zamach na PiS, a na Jarosława Kaczyńskiego w szczególności. Chodziło (i chodzi dalej!) o wprowadzenie w szeregi partii ponownie fermentu, kłótni, tworzenia frakcji, walki o przywództwo – obaj omawiani tu panowie oraz ich dwory to gwarantowali, nawet gdyby to nie było ich bezpośrednim celem. Ich charaktery, ich ambicje, ich mniemanie o sobie, w końcu ich fałszywe rozumienie polityki musiałyby doprowadzić do rozbijactwa.
I jeszcze jedno. Ludzie mają dosyć międlących się między sobą od 20 albo i więcej lat polityków różnych orientacji, ale wciąż tych samych. Dla nowych i młodych miejsca w ławach sejmowych i senatorskich brakuje. Jeżeli już ktoś się tam znajdzie, to jakiś osobnik o słabej osobowości, wystawiony tylko po to, by puścić oko do młodego wyborcy. Może w PiS-ie jest pod tym względem lepiej (choć nie najlepiej); tu klasycznym i wielce pozytywnym przykładem jest Krzysztof Szczerski. Stare kadry siłą rzeczy tracą dynamikę, na to nie ma ratunku… Trzeba wyszukać więcej Szczerskich. Oni są, tylko trzeba im dać szansę, zrobić jakąś selekcję, wytyczyć drogę, nie kręcić się w kółko w tym samym kręgu osobowym. Również dlatego nie wierzę, że taki zgrany polityk, jak Gowin ma jakiekolwiek szanse na sojusz z PiS-em.
Jarosław Odnowiciel
Czy z tego wszystkiego może wynikać, że należy być samotną wyspą polityczną? Ależ nie! Trzeba jednak przyjrzeć się, jak wygląda obecnie polityka w Europie. Wyszukiwanie polityków z nazwiskiem i podkupywanie ich już od dawna nie jest praktykowane. Mało tego, jest w zachodnich krajach generalnie źle widziane tak wśród elit, jak jeszcze bardziej wśród wyborców. Tam się zdrajców nie szanuje i nie podaje pomocnych dłoni. Jednakże opozycyjne czy konkurencyjne ugrupowania obserwuje się bardzo uważnie, a następnie przejmuje się te ich idee oraz pomysły, które nabijają punkty wyborcze – nie potrzeba przejmować konkretnych ludzi. Dlatego niestety nie ma już ani klasycznych chrześcijańskich demokratów, ani klasycznych socjaldemokratów. Wielkim mistrzem w tym działaniu jest Angela Merkel. Tak wykończyła FDP, tak zneutralizowała Zielonych, tak utrzymuje od tylu lat zdecydowaną przewagę nad SPD. Stąd prosty wniosek dla PiS-u: podpatrzeć, co przyciągnęło niektórych wyborców do odszczepieńców albo do Korwina i włączyć to w swoją kampanię. Co przyciągnęło, nie – kto.
Jarosław Kaczyński powiedział 12 lipca na konwencji prawicy w Warszawie: „Zaczynamy od początku”. Dobrze powiedział, choć nie jestem pewien, czy wszyscy to dobrze zrozumieli. Po pierwsze jako kulturalny gospodarz jak najbardziej słusznie chciał być miły wobec niektórych gości, którzy jego i PiS kiedyś porzucili. Grzeczność nikomu jeszcze nie zaszkodziła i nie wyklucza też stanowczości. Po drugie „od początku” – tak przynajmniej ja to zrozumiałem – nie może przecież oznaczać rezygnacji z 13-letniego dorobku PiS-u i zaczynania wszystkiego od nowa. Według socjologicznych badań potrzeba 25 lat na ugruntowanie się prawdziwej partii politycznej i jej elektoratu. PiS połowę tego okresu i tej drogi ma już za sobą. „Od początku” to nie to samo, co „od nowa”. PiS nie startuje od nowa w politycznych szrankach, ale od początku rozpoczyna kolejny etap swej działalności. Ten etap, owszem, można by określić słowem „odnowa”, ale pisanym razem, jako rzeczownik.
Wiele dobrego dla ugruntowania Polski zrobił tysiąc lat temu Kazimierz Odnowiciel, może teraz będziemy mieli Jarosława Odnowiciela? Jest bardzo potrzebny a zagrożenia analogiczne. Kaczyński ma szanse na to miano zasłużyć. Do tego niezbędna jest jednak silna własna organizacja, liczna, dobrze reprezentowana. Dlatego może szkoda, że w czasie ostatniej konwencji nie powiedział wprost: wstępujcie w nasze szeregi, zapisujcie się do PiS-u! Tam będziemy razem, tam znajdziemy dla każdego zadanie, tam będziemy solidarni, bo jako zlepek przeróżnych ugrupowań nigdy tacy nie będziemy. Jako zlepek będziemy tylko zrealizowanym marzeniem naszych przeciwników.
„To nie o Jarosława chodzi, to chodzi o Polskę” – powiedział prezes PiS-u w odpowiedzi na skandowanie jego imienia na zakończenie warszawskiej konwencji, dając tym dowód nie tylko skromności, ale i rozwagi. Oczywiście o niego również chodzi, ale faktycznie następnym razem skandujmy: Polska! Polska! Polska!
* Felieton ukaże się niebawem, w najnowszym, drukowanym właśnie numerze Miesięcznika WPIS (45, 7/2014). Serdecznie dziękujemy Autorowi i Wydawnictwu za możliwość wcześniejszej publikacji tekstu.