Przeskocz do treści

Anna Maria Kowalska

janpawelii7 czerwca 1991 roku w Płocku Jan Paweł II (fot. jp2w.pl) w wielkim skrócie myślowym ujawnił, co najbardziej w perspektywie historii narodu, zwłaszcza przemian po roku 1989 leżało Mu na sercu. Warto, byśmy poważnie potraktowali słowa, którymi zechciał się wówczas z nami podzielić:

„Lata ostatnie obfitowały w szlachetne i wzniosłe przejawy w polskim życiu. Ale odsłoniły się też niebezpieczne pęknięcia, moralne zagrożenia. Czy proces ten jest nieodwracalny?

Moi Drodzy, jestem dobrej myśli. Polacy już nieraz umieli być wolnymi. Umieli swoje umiłowanie wolności przekształcać w twórczość, przymierze, solidarność. Umieli swoje umiłowanie wolności przekształcać także w ofiarę. Nie jest frazesem to zdanie: „Za wolność waszą i naszą”. Oczywiście, nie zapominajmy, że dzieje przyniosły nam straszliwą lekcję, bolesną lekcję wolności nadużytej do obłędu. Nadużytej do obłędu! Czymże była – w kontekście Konstytucji 3 Maja – Targowica? Ale potem zaczął się na nowo proces pozyskiwania wolności za wszelką cenę. Tę cenę płaciły pokolenia. Tę cenę płaciło również nasze pokolenie. Tę cenę w wysokiej mierze zapłaciło pokolenie II wojny światowej. Dlatego też pozwólcie mi być dobrej myśli i pomóżcie papieżowi, żeby się nie musiał martwić”. [1]

Dwa dni później, w Warszawie pozostawił nam rodzaj wskazówki na dziś i jutro. Jaką iść drogą? Jak każdego dnia zdawać egzamin z wolności?

„Drodzy Bracia i Siostry, ja jestem jednym z Was. Byłem stale, na różnych etapach, i jestem teraz. Kocham mój naród, nie były mi obojętne jego cierpienia, ograniczenia suwerenności i ucisk – a teraz nie jest mi obojętna ta nowa próba wolności, przed którą wszyscy stoimy.

Co jest odpowiedzią? Odpowiedzi musi być wiele, każda dostosowana do osoby, środowiska, sytuacji. Równocześnie odpowiedź jest jedna: jest nią przykazanie miłości. Ewangeliczne wielkie przykazanie, poprzez które człowiek odnajduje siebie jako osoba i jako uczestnik wspólnoty, jako syn, czy córka narodu. Jeden i wszyscy.

Uczy sobór: „Człowiek [jest] jedynym na świecie stworzeniem, którego Bóg [stwarzając] chciał dla niego samego”. A równocześnie ten człowiek – obraz Boga i Jego podobieństwo – nie urzeczywistni siebie „inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie samego” (Gaudium et spes).

A więc – nie egoizm, nie szybki sukces ekonomiczny (za każdą cenę), nie praktyczny materializm (…) – ale gotowość dawania siebie, postęp moralny, odpowiedzialność. Jednym słowem: przykazanie miłości”. [2]

[1] P. Zuchniewicz (wyb.), Wspólne dziedzictwo. Jan Paweł II o historii Polski, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2007, s. 134.

[2] Tamże, s. 133.

Anna Maria Kowalska

Przemawiając do pielgrzymów zebranych w mogilskim Opactwie Cystersów (w dzielnicy Krakowa: Nowej Hucie) 9 czerwca 1979 roku Jan Paweł II poddaje pod rozwagę zupełnie niemal zapomnianą kwestię godności ludzkiej pracy. Dziś, w obliczu masowych, często nagłych zwolnień, utraty stabilizacji życiowej pracowników, głębokiego poczucia niesprawiedliwości społecznej trzeba te właśnie słowa, o jednoznacznej wymowie, skierowane do całego świata pracy – koniecznie przypomnieć:

„Chrześcijaństwo i Kościół nie boi się świata pracy. Nie boi się ustroju pracy. Papież nie boi się ludzi pracy. Zawsze byli mu szczególnie bliscy. Wyszedł spośród nich: z kamieniołomów na Zakrzówku z solvayowskiej kotłowni w Borku Fałęckim, a potem – z Nowej Huty. Poprzez wszystkie te środowiska, poprzez własne doświadczenie pracy – śmiem powiedzieć – ten papież nauczył się na nowo Ewangelii. Dostrzegł, przekonał się, jak gruntownie jest w nią wpisana współczesna problematyka człowieka pracy, jak bardzo nie sposób rozwiązać do końca tej problematyki bez Ewangelii.

Współczesna bowiem problematyka ludzkiej pracy (czy zresztą tylko współczesna?) ostatecznie sprowadza się – niech mi to darują wszyscy specjaliści – nie do techniki, i nawet nie do ekonomii, ale do jednej podstawowej kategorii: jest to kategoria godności pracy – czyli godności Człowieka. I ekonomia, i technika, i tyle innych specjalizacji czy dyscyplin swoją rację bytu czerpią z tej jednej podstawowej kategorii. Jeśli nie czerpią jej stąd, jeśli kształtują się poza godnością ludzkiej pracy, poza godnością człowieka pracy, są błędne, a mogą być nawet szkodliwe, jeśli są przeciw człowiekowi.

Drodzy Bracia i Siostry, niech to wystarczy. Nieraz spotykałem się tutaj z Wami jako Wasz biskup – i mówiłem więcej na te tematy. Dzisiaj, jako Wasz gość, mówię zwięźle. Ale to jedno pamiętajcie: Chrystus nie zgodzi się nigdy z tym, aby człowiek był uznawany – albo: żeby siebie samego uznawał – tylko za narzędzie produkcji; żeby tylko według tego człowiek był oceniany, mierzony, wartościowany. Chrystus nigdy się z tym nie zgodzi.  Dlatego położył się na tym swoim krzyżu, jak gdyby na wielkim progu duchowych dziejów człowieka, ażeby sprzeciwiać się jakiejkolwiek degradacji człowieka. Również, gdyby to była degradacja przez pracę. Chrystus trwa w naszych oczach na tym swoim krzyżu, aby człowiek był świadomy tej mocy, jaką On mu dał: dał nam moc, abyśmy się stali synami Bożymi (por. J 1,12).

I o tym musi pamiętać – i pracownik, i pracodawca – i ustrój pracy – i system płac – i państwo, i Naród, i Kościół”. [1]

Podczas kolejnej pielgrzymki do Polski, 20 czerwca 1983 roku, przypominając w Katowicach przed obrazem Najświętszej Panny Maryi Piekarskiej zryw solidarnościowy w 1980 roku, dodawał między innymi:

„Praca posiada zasadniczą wartość dlatego, że jest spełniana przez człowieka. Na tym opiera się też godność pracy, która powinna być uszanowana, bez względu na to, jaką pracę człowiek wykonuje. Ważne jest to, że wykonuje ją człowiek. Wykonując jakąkolwiek pracę, wyciska na niej znamię osoby: obrazu i podobieństwa Boga samego. Ważne jest także to, że człowiek wykonuje pracę dla kogoś, dla drugich”. [2]

Mówiąc o „prawach, które związane są z wykonywaną przez człowieka pracą” Błogosławiony Jan Paweł II wymienił te, które można uznać za podstawowe:

„Jest to przede wszystkim prawo do sprawiedliwej zapłaty – sprawiedliwej, czyli takiej, która starczy również na utrzymanie rodziny. Jest to z kolei prawo do zabezpieczenia w razie wypadków związanych z pracą. Jest to również prawo do wypoczynku. (Przypominam, ile razy w Piekarach poruszaliśmy sprawę wolnej od pracy niedzieli)”. [3]

Eksponując słowa Kardynała Prymasa Wyszyńskiego, traktujące o „wrodzonym prawie do zrzeszania się ludzi” i wskazując prawo do istnienia związków zawodowych w przytoczonym fragmencie encykliki Laborem exercens, w swym przemówieniu Papież wraca raz jeszcze do postulatów Pierwszej „Solidarności”, pragnienia ładu moralnego związanego z pracą, a nie tylko czysto „płacowych” argumentów, jak to się przywykło przedstawiać – i wezwań Episkopatu do „prawdziwego dialogu władzy ze społeczeństwem”:

„Dlaczego ludzie pracy w Polsce – i zresztą wszędzie na świecie – mają prawo do takiego dialogu? Dlatego, ponieważ człowiek pracujący jest nie tylko narzędziem produkcji, ale podmiotem, który w całym procesie produkcji ma pierwszeństwo przed kapitałem. Człowiek przez swoją pracę staje się właściwym gospodarzem warsztatu pracy, procesu pracy, wytworów pracy i podziału. Gotów jest i na wyrzeczenia, gdy tylko czuje się prawdziwym współgospodarzem i ma wpływ na sprawiedliwy podział tego, co zdołano razem wytworzyć”. [4]

[1]Jan Paweł II, Od krzyża w Nowej Hucie zaczęła się nowa ewangelizacja [w:] tenże, Musicie od siebie wymagać, „W Drodze”, Poznań 1984, s. 204 – 205.

[2]Tenże, Przyjmijcie Ewangelię pracy, sprawiedliwości i miłości społecznej [w:] tenże, dz. cyt. s. 326.

[3]Tamże, s. 326.

[4]Tamże, s. 326 – 327.

Anna Maria Kowalska

To było do przewidzenia. Naukowcy powiadają, że w ciągu ostatnich 20 lat zasoby słownikowe wyrywkowo badanych języków nowożytnych ponoć pokaźnie się zredukowały. Proces zdaje się postępować. Istnieją podejrzenia, że winne są dwie sprawy: dominacja języka angielskiego w Internecie – i nowoczesne komunikatory, traktujące jako błędne rzadziej używane formy i wyrazy. Języka polskiego wprawdzie nie badano, ale złudzeń w tym względzie lepiej nie mieć. I polszczyzny to dotyczy, to widać i słychać.

O rozkwicie słowotwórstwa zatem można zapomnieć. Zabawy słowem coraz częściej wychodzą z użycia. Znowu coś ważnego i niestandardowego nam uciekło. W dodatku niepostrzeżenie. I nie bez naszej, wspólnej winy.

Coraz rzadziej rozmawiamy, a jeżeli już – to częściej przez telefony komórkowe, bądź za pomocą sms-ów i E – maili, jak twarzą w twarz. Z reguły krótko, węzłowato: „Janek śpi? Śpi. OK”. I wszystko jasne.

Okazjonalnie czytamy książki. Zwłaszcza wielotomowe. Wolimy oglądać obrazki. Przede wszystkim te ruchome. I grać. Gry komputerowe, jak „Chińczyki – trzymają się mocno”.

Zawężamy myślenie do realizacji „konkretnych” celów. To skutkuje niezrozumieniem czegokolwiek poza zestandaryzowanymi, najprostszymi poleceniami. Winne jest zatem tak przesadne „nacelowanie” myślowe, jak i stereotypizacja i technologizacja języka, teraz dodatkowo wymuszana także w ramach pantechnokratycznych form tzw. „edukacji”.

Dlaczego nie przyrasta nam nowych pojęć? Nie ma z czego. Coraz mniej wyobraźni.

Wsysa nas nowy, wspaniały, wirtualny świat. Nic dziwnego, że tępiejemy. Także lingwistycznie.

Nie wiem, jak Państwo, ale ja wciskam: „escape”. I idę w las, bo tam podobno nie poszła nauka.

Anna Maria Kowalska

Sezon wiosenny w pełni. Trwa nieustanna walka o zrozumienie przekazów z Cyberlandii. Ostatnio pojawiła się bardzo ciekawa modyfikacja pojęcia „recenzji”. O ile dotąd w „realu” recenzja była: „krytyczną i objaśniającą oceną utworu literackiego, naukowego, muzycznego, przedstawienia teatralnego, wystawy, itp. publikowaną w czasopiśmie lub wygłaszaną (np. w telewizji)” (za: Słownikiem Wyrazów Obcych PWN, pod red. J. Tokarskiego, Warszawa 1980, s. 629), o tyle aktualnie, w „wirtualu”, w ramach projektu tzw. „nauki otwartej 2.0 ” dostosowane do języka tworzenia stron internetowych Web 2.0 pojęcie recenzji należy odczytywać jako: „wykorzystanie danej pracy przez innych naukowców, jej cytowanie, odwoływanie się do niej” (za: -a.c., Nowe horyzonty nauki i edukacji [w:] Dodatek specjalny: Edukacja z przyszłością, „Rzeczpospolita” z 25 kwietnia 2012, s.3). Zmiany te mają związek z  „rynkową” reformą programową edukacji, w ramach której nauczyciele i wykładowcy akademiccy są zachęcani do łączenia treści dydaktycznych z nowinkami technologicznymi, np. z testowaniem i wykorzystaniem platform internetowych, przygotowywaniem multimedialnych prezentacji, projektów, publikowaniem na platformach prac uczniów, pisaniem e – podręczników i umieszczaniem ich na platformie przez „chętnych i ambitnych”, itd., itp…..Czekają cenne nagrody! iPady, notebooki, netbooki, tablet…(vide: wzmiankowany „Dodatek…)

No cóż. Maluczko, a będziemy mieli takie „pomieszanie języków” że ani Alain Besançon (co w tym wypadku nie jest dziwne), ani nauczyciele, ani tym bardziej uczniowie nie skojarzą znaczenia najprostszych polskich wyrazów, o zwrotach frazeologicznych nie wspominając….

Co robić? Jak powiada Kostryn w „Balladynie”: „mieć głowę…”

Anna Maria Kowalska

Z prawdziwym zdumieniem czytam gorzkie żale prezesów czołowych firm i korporacji w Polsce, narzekających na nieprzygotowanie do podjęcia pracy zawodowej absolwentów wyższych uczelni, ubiegających się u nich o pracę. Jednym z powodów zniechęcenia i niezadowolenia tychże wobec aktualnie funkcjonującego systemu szkolnictwa wyższego jest rzekoma „schematyczność myślowa” absolwentów. Absolwenci nie potrafią myśleć twórczo, niekonwencjonalnie, ale także z odwagą rozwiązywać dalekosiężnych zadań, pracować w grupie….Innymi słowy: prezesi firm oczekują, że to uczelnia wyższa „nauczy” absolwentów, jak „myśleć samodzielnie” i „grupowo”, etc. a także wprowadzi ich w świat pragmatyki biznesu i wielkich korporacji z wysokimi kompetencjami etycznymi.

Bardzo to wszystko ciekawe i zajmujące. Krytyczny punkt widzenia prezesów jest nam zatem znany. Warto jednak podejść do zagadnienia w sposób systemowy także z punktu widzenia ubiegającego się o pracę i zdać sobie sprawę, że i on mógłby mieć pewne, także etycznie uwarunkowane oczekiwania w stosunku do pracodawcy. Prezesi chcieliby, żeby pracownik był w pełni wydajny, a nadto myślał samodzielnie i twórczo, w dodatku dając z siebie wszystko w stanie permanentnego stresu w związku z koniecznością nieustannego liczenia się z natychmiastową zmianą charakteru funkcjonowania firmy, czy też natychmiastowym …. zwolnieniem z pracy. Doskonale Panowie wiedzą, że to marzenie ściętej głowy. Żeby myśleć samodzielnie i rozwijać się, trzeba mieć niczym niezagrożone poczucie własnej wartości, pozycji w zespole i minimum bezpieczeństwa zatrudnienia, a także – bezpieczeństwa płacowego. Żeby mieć z kolei poczucie własnej wartości – trzeba czuć się „Osobą”, traktowaną przez rekruterów i przyszłego szefa z szacunkiem i poważaniem. W programowej zmianie sposobu kształcenia na wyższej uczelni eksponuje się rzekome centralne miejsce studenta w procesie nauczania – a także fakt zdobycia „konkretnego” zawodu. Nic bardziej mylnego! Konkretna wiedza absolwenta po studiach jest, wedle architektów kariery, tak naprawdę – niewiele warta. Na „dzień dobry” architekt kariery „cieszy ucho” potencjalnego pracownika wieścią, że za trzy – cztery lata ten znów będzie musiał zmieniać branżę, bo „takie są uwarunkowania rynku”, w związku z tym trzeba się liczyć z cyklem szkoleń, przygotowujących do wykonywania kolejnego, hipotetycznego zawodu! Jaka jest zatem ranga wykształcenia uniwersyteckiego w obliczu przeprowadzanej aktualnie reformy i dostosowania sposobu kształcenia absolwenta do rynku pracy? Z punktu widzenia tak pracodawców, jak i absolwenta – chwilowa, zależna jedynie od uwarunkowań rynkowych! To zasadnicza zmiana w systemie kształcenia, z której tak naprawdę niewielu pracowników naukowych zdaje sobie sprawę!  „Jedyną stałą rzeczą na rynku jest zmiana” – powtarzają jak mantrę architekci kariery. Toteż nic dziwnego, że specjaliści od doradztwa personalnego proponują młodemu magistrowi „na rozgrzewkę” ćwiczenia, w ramach których ten musi wyobrazić sobie siebie jako…produkt! W założeniach machiny, która bierze go od tej chwili w objęcia – absolwent wyższej uczelni faktycznie staje się „produktem”, poddawanym nieustannym „liftingom”! Czy „produkt” może nawiązać więź osobową z potencjalnym szefem (szefami)? Ile razy w ciągu życia „produkt” zmieni charakter pracy? Czy strategia nieustannej gry, jaką oferuje rynek (także zmiana profilu firm) sprzyja jakiejkolwiek samodzielności myślenia? Przecież trzeba dostosować się do poleceń potencjalnego pracodawcy i uwarunkowań rynkowych! I tu kończy się bajka o samodzielności myślenia, a zaczyna się jego ukierunkowanie: dla dobra strategii firmy! W dodatku „head hunterzy” z konkurencyjnych korporacji uwijają się nieustannie, by „podkupić” naprawdę dobrych pracowników, oferując im wyższe zarobki. Transfery z firmy do firmy nie są w naszej rzeczywistości czymś nader rzadkim. Rządzi twarda konkurencja i pieniądz, nieprawdaż?

Czy szanowni Panowie Prezesi firm, zgłaszający zastrzeżenia do sposobu kształcenia absolwentów  naprawdę o tym wszystkim nie wiedzą?

Anna Maria Kowalska

„InfoStudent” publikując artykuł o zalecanych na bazie analiz rynkowych kierunkach, zamawianych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (E. Regis, Co warto studiować, InfoStudent 2011/12, nr 1, s. 10 11), informuje jednocześnie, iż nadeszły „czasy nie dla humanistów”! „Zanim zdecydujemy się na studia humanistyczne lepiej dwa razy przemyśleć swoją decyzję! Badania rynku pokazują, że kierunki takie jak filologie, psychologia czy socjologia to największe „fabryki” bezrobotnych absolwentów. (…) Dlatego specjaliści odradzają podążanie za modą i wybieranie kierunków takich, jak socjologia, politologia czy dziennikarstwo. Humaniści mogą liczyć na zatrudnienie w dużych i stabilnych finansowo firmach, gdzie pojawia się dla nich miejsce w branży reklamowej HR”. (s. 11)

Wygląda na to, że chodzi tu o coś innego. O obawę przed dopływem „świeżej krwi”. Lęk przed niezależnymi politykami, dziennikarzami (IV władza!), czy filologami ze szczegółową znajomością historii kultury. A że uzasadnia się to za pomocą sondaży? W końcu czego to już w III RP za pomocą sondaży nie uzasadniano?

Anna Maria Kowalska

6 czerwca 1979, uczestnicząc w spotkaniu z kapłanami w częstochowskiej katedrze Jan Paweł II dał świadectwo wielkiego zaufania Polaków do kapłańskiej posługi. Jednocześnie sformułował także ważne ostrzeżenie, które wszyscy powinniśmy wziąć sobie do serca szczególnie dziś, w trudnej sytuacji naszej Ojczyzny:

„ (…) Dziedzictwo kapłańskiej wiary, posługi, solidarności z całym Narodem w jego najtrudniejszych okresach, które stanowi jakby fundament historycznego zaufania dla kapłana polskiego wśród społeczeństwa, musi być wciąż wypracowywane przez każdego z Was i wciąż niejako zdobywane na nowo. Chrystus Pan pouczył kiedyś Apostołów, jak mają o sobie myśleć i czego mają od siebie wymagać: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17,10). Musicie więc, Drodzy Bracia Kapłani polscy, pamiętni tych słów i pamiętni dziejowych doświadczeń, stawiać sobie zawsze te wymagania, które wynikają z Ewangelii, które są miarą Waszego powołania. Ogromnym dobrem jest ten kredyt zaufania, którym cieszy się polski kapłan wśród społeczeństwa, jeśli tylko jest wierny swojej misji, jeśli jego postępowanie jest przejrzyste. Jeśli jest zgodne z tym stylem, jaki Kościół w Polsce wypracował w ciągu ostatnich dziesięcioleci: stylem ewangelicznego świadectwa i społecznej służby. Niech Bóg broni, ażeby ten styl miał ulec jakiemukolwiek „rozchwianiu”.

Kościół najłatwiej jest (darujcie to słowo) pokonać również przez kapłanów. Jeżeli zabraknie tego stylu, tej służby, tego świadectwa – najłatwiej jest pokonać Kościół przez kapłanów. W Polsce to nie zachodzi. Ale też stale trzeba czuwać, żeby to przypadkowo, w jakiejś mierze, na jakiejś drodze nie nastąpiło. Nie rozwinęło się coś w niewłaściwym kierunku. Musicie bardzo czuwać, musicie wszyscy mieć tego ducha rozeznania. Kościół w Polsce dzięki kapłanom jest niepokonany. Jest niepokonany dzięki tej jedności kapłanów z Episkopatem.  I z kolei jedności całego społeczeństwa z kapłanami i Episkopatem. Ale Kościół przez kapłanów można także pokonywać. Przed tym trzeba bardzo się strzec” [1].

„Chrystus żąda od swoich uczniów, „aby światłość ich świeciła jasno przed ludźmi” (por. Mt 5,16). Zdajemy sobie najlepiej sprawę z tego, ile w każdym z nas jest ludzkiej słabości. Z pokorą myślimy o zaufaniu, jakie w nas pokłada Mistrz i Odkupiciel, oddając w nasze ręce kapłańskie władzę nad swoim Ciałem i Krwią. Ufamy, że z pomocą Jego Matki potrafimy w tych trudnych, często nieprzejrzystych czasach, postępować tak, aby „światłość nasza świeciła przed ludźmi”. Módlmy się o to nieustannie. Módlmy się z największą pokorą” [2].

[1] Z. Modzelewski SAC, J.Sadzik SAC, D.Szumska (red.), W pielgrzymce do ojczystej ziemi. Jan Paweł II w Polsce, 2 czerwca – 10 czerwca 1979, Paryż 1980, s. 129 – 130.

[2] Tamże, s. 130.

Anna Maria Kowalska

Zachodzę w głowę, dlaczego na niektórych portalach internetowych środowiska tak dotąd rzekomo „tolerancyjne” i „otwarte” na to, co dzieje się w Kościele Katolickim w Polsce – ze straceńczą odwagą piórami młodzieży i „trolli” przypuszczają frontalny atak na myślących zgodnie z duchem Vaticanum II i tradycji: hierarchów, proboszczów, wikariuszów i zwyczajnych wiernych. Zwłaszcza tych z nich, którzy chcą wierzyć i nauczać w zgodzie z ortodoksją, bez włączania wszędzie – (często nie na temat) m.in. teorii Freuda, Junga, religii Wschodu i kontrowersyjnych nurtów dawnej i współczesnej myśli „quasi – teologicznej”, od której wieje herezją na kilometr. Pytanie brzmi: skoro krytykujący proboszczów i wiernych tak promują np. „różnorodność w Kościele” – dlaczego nie ma w nich ani krzty akceptacji dla tych, którzy po prostu dostrzegają zło i chcą się zwyczajnie, po ludzku i bez żadnych „udziwnień” i zmian modlić w parafiach do osobowego, Trójjedynego Boga? Skąd nagła gotowość do przewrócenia wszystkiego „do góry nogami” i wprowadzania w Polsce „nadzwyczajnych”, rewolucyjnych wręcz rozwiązań: amerykańskich, brytyjskich, niemieckich, czy nawet  mających swe źródło w innych religiach? Skąd uporczywa mania dawania ich na siłę za wzór myślenia i zachowań „kulturowych”? Czyżby tzw. „Kościół otwarty” czuł się zaniepokojony nie dość szybkimi postępami sekularyzmu, oraz Nowej Ery, jak się zdaje – przez niektórych, zwłaszcza świeckich „wewnątrzkościelnych” krytyków z utęsknieniem wyczekiwanej?

Jeśli tak nie jest, jeśli to tylko moje subiektywne mniemania (w co nie wątpię!) – mam do natrętnych Krytykantów, zwłaszcza tych młodego pokolenia – prośbę. Zamiast – wzniecając waśnie i zarabiając „punkty” w karierze publicystycznej – ulegać  perswazjom starszych roczników i na ich rachunek promować w Polsce postarzałe europejskie i światowe „nowinki” – otwórzcie się nareszcie autentycznie na tradycyjnie myślących, starszych, młodych, i będących w średnim wieku Polaków: stanu duchownego i świeckiego. Ale do tego potrzeba przecięcia „pępowiny”, autentycznego uznania prymatu papiestwa, odrobiny zdrowej pokory i porzucenia tych, którzy sieją wątpliwości i zamęt.

Anna Maria Kowalska

Choć już po Wielkanocy, a kwiaty w rozkwicie
(Jabłonie kwieciem białym sypnęły obficie),
Obudzone niedźwiedzie cieszą się, aż miło,
Przyleciały bociany – potomstwa przybyło…

Pan Tadeusz wciąż smutny! I nic nie pomaga!
W działaniu rezygnacja, na twarzy – powaga,
Mars na czole, a oczy w niebyt zapatrzone…
Gdy pojawią się goście – odchodzi na stronę,
Coś mruczy, chwilę potem strzepnie lekko dłonią:
At, lichota! Powiada. Kusy, Sokół gonią,
Dobiegają do niego – on jakby nie wiedział…
Jakby zmysły postradał. Dawniej nie usiedział,
Wszędzie go było pełno: teraz milczy w kątku,
I patrzy, jako inni pilnują „porządku” 😉

Ksiądz Robak już w zaświatach, nic tu nie pomoże…
Odeszły na plan drugi przeto Sprawy Boże,
Zostawione samopas…Wkrada się byt nowy,
„Nowej etyki” powiew i swąd „salonowy”,
Jakież wpływy? Niemieckie? Francuskie? Tubylcze?
Co robić wobec tego? Może lepiej milczeć?

Zosia i Telimena rej wodzą. Czytały
Swego czasu lewackie jakieś dyrdymały
Coś o płci kulturowej…Kto by się tam wyznał?
Dość, że Zofija naraz chce zostać mężczyzną,
Podmawia Telimenę…A ta nie od tego…
Próbują do tej myśli przekonać Sędziego…

Ten macha na to ręką. Kto by tam bab słuchał!
Lecz sprytna Telimena szepcze mu do ucha,
Jakieś wieczorne schadzki, uśmiechy, zaloty…
Romanse, romansidła, hodowane koty
Z kurzu (emancypacja! Już nikt tu nie sprząta!)
Brud z ubóstwem się włóczą z kąta w kąt do kąta,
Jakby już mało było swawoli Sędziego,
Hrabia Zosię nakłania, by wyszła za niego,
Mimo że ślubowała wszak Tadeuszowi….
(Takie maniery mają ludzie „postępowi”!)
Zofija sama nie wie, co ma robić dalej.
Płeć zmieniać, czy w miłosnym czas przepędzać szale
Z mężczyzną atrakcyjnym, z uroczym „partnerem”,
Świetnie jeżdżącym konno, nie z małżeńskim „zerem”?
Tadeusz przy nim – cherlak, szaraczek bez mała!
Krew Horeszków się w Zosi wiosną odezwała…
A że tam kazirodztwo, czy coś koło tego?
Wszak czytała wywody z „Mędrca Powszechnego”
Że piekło to przeżytek, staroświecki wymysł
I postępowi szkodzi…To doprawdy cynizm,
By piekło przywoływać, strasząc lud wokoło,
Broniąc praw, by bytował szczęśliwie, wesoło…
Zakazy są opresją; wszystko dozwolone!
Przeto, gdyby ją Hrabia pragnął wziąć za żonę
Czemu marnować w takim stadle lata młode?
Tracić zdrowie, swobodę świeżość i urodę?
Nigdy! Powiada Zosia i do Tadeusza
By mu tę wieść przekazać co prędzej wyrusza…

Przeczuwa to Tadeusz…Raptem – cóż takiego?

Ocknął się obok łóżka…..po prostu – spadł z niego.

Sen to był, sen straszliwy! Wszystko nieprawdziwe!
I Zosia była wierną, i Ksiądz Robak żywie,

Bóg wskazał podszept złego, co nawiedza ziemię,
By nie dało się skusić Soplicowe plemię,
A On łask nie poskąpi w swej szczodrobliwości.

Za co niech będą dzięki Panu z Wysokości.

Anna Maria Kowalska

Nie wiem, jak Państwo, ale ja nadzwyczaj lubię „światłą”, „twórczą” i „ubogacającą” „nowomowę bis”, z którą przychodzi mi się stykać w rozmaitego rodzaju korporacjach, czy firmach, ale także w artykułach i dokumentacji, dotyczącej ich funkcjonowania. Kto stara się tam o pracę, staż, czy odbycie praktyki, już wygrał los na loterii. Gdziekolwiek aplikuje, czyta przygotowane przez rekruterów z pietyzmem „info” o możliwościach zdobycia „mnóstwa nowych doświadczeń”, „wiedzy praktycznej w środowisku biznesowym” i szansach „nauczenia się w krótkim czasie tego, do czego inni muszą dochodzić latami”. Naturalnie, na tym nie koniec! Każda bez wyjątku instytucja oferuje zachwyconym kandydatom „ambitne projekty”, „budowanie przyjaznej atmosfery” w zespole – i, co najważniejsze, „naukę poruszania się po rynku pracy”. Po takiej zachęcie już wiemy, że na pewno warto, podejmując tam praktykę, „zainwestować w swój rozwój”, owocujący, ni mniej, ni więcej, tylko…… „doświadczeniem, które można wpisać do CV”.

Zaiste, z tak wyśmienicie i wszechstronnie przygotowanymi lingwistycznie „zasobami” „kapitału ludzkiego” na pewno już pierwszego kwietnia 2013 będziemy potęgą gospodarczą Europy.

Anna Maria Kowalska

Stało się. Po wielu latach wdrażania różnorakich reform edukacyjnych nagle okazuje się, że nic nie stymuluje bardziej rozwoju ucznia jak bezpośredni kontakt z prowadzącym zajęcia. Ten rudymentarny sąd  słychać ze strony ekspertów, tak polskich, jak i europejskich. Potwierdza się tym samym teza o istnieniu twórczej relacji mistrz – uczeń, od czego nic lepszego jeszcze jak dotąd nigdy nie wymyślono.  Zdawszy sobie z tego sprawę, eksperci sygnalizują jednocześnie, że w obecnych czasach pełny rozwój intelektualny edukowanego tak naprawdę zaczyna się dopiero na wyższych uczelniach, gdzie po wielu latach „nauki” w zreformowanych szkołach pojawia się nareszcie szansa zaistnienia takiej relacji.

Zabawne. Wychodzi na to, że nasz system edukacyjny (w dużej mierze oparty na uczeniu się „pod testy” i tym samym „zdepersonalizowany” w zakresie egzaminowania) na ładnych kilkanaście lat blokuje rozwój osobowy absolwentów podstawówek, gimnazjów i liceów. Ogłupiająca testowa forma  sprawdzania czegoś, co umownie nazywa się „wiedzą”, a co żadną wiedzą nie jest (najwyżej zlepkiem pewnych wyuczonych na pamięć i szybko zapomnianych danych, o czym się łatwo przekonać, gdy obserwuje się ucznia dłużej, prowadząc z nim dialog), funkcjonuje jednak także na wyższych uczelniach, m.in. jako forma kontroli „postępów” studenta w ramach egzaminowania licznych roczników, bądź w obrębie sprawdzania efektów wykorzystania tzw. E – learningu na platformach internetowych. Wygląda zatem na to, że zamiast starać się skonstruować własny, unikalny wzorzec edukacji, oparty o solidne, przedwojenne podstawy – a tym samym wspierać spersonalizowany model kontaktu ucznia z nauczycielem – wydatkujemy olbrzymie kwoty, by wdrożyć coś, co de facto blokuje szanse rozwojowe – i jest skazane z gruntu na porażkę. Reszta „zreformowanej” w zakresie edukacji Europy wpadnie we własne sidła, a my? W ostatnich latach już i tak jesteśmy mistrzami w fatalnym i nietrafionym lokowaniu pieniędzy w ściągane z zewnątrz pomysły. Niezależnie od tego, ile środków i skąd dostaniemy, zawsze udaje się nam tak dobrać cel ich przeznaczenia, by sprawnie i bez pudła trafiły wprost w błoto.

Anna Maria Kowalska

Nigdy dosyć zastanawiania się nad przyczynami wciąż jeszcze znacznej bierności polskich Obywateli w zakresie działania wspólnotowego – nawet w prostych sprawach. Choćby tych, dotyczących bloku, osiedla, miejsca pracy, najbliższej ulicy. Czemu tak trudno o wytrwałość w działaniu? Dlaczego wciąż towarzyszy nam słomiany zapał – i tak łatwo rezygnujemy?

I naraz mnie olśniło. Przecież mamy sto razy lepszy, jak za komuny, wirtualny „wentyl bezpieczeństwa”, nieoceniony Internet i fora dyskusyjne, na których można sobie anonimowo wylać żółć na każdego i każdą z osobna. Taki Obywatel, zniechęcony do sytuacji, instytucji, lub Osób, bądź krytyczny wobec konkretnych decyzji – idzie do komputera, na forum wejdzie, prywatny protest napisze, dorzuci parę niecenzuralnych słówek, podpisze się „Kukuś”….I już mu ten najgorszy gniew minął. Po co ryzykować, jeśli dla uzyskania równowagi psychicznej nie trzeba nawet wychodzić na ulicę? Wystarczy się „wygadać” do komputera. Zaraz potem zagotuje się wodę na herbatę, założy kapcie, włączy telewizję….

A w międzyczasie wpis zostaje usunięty…i po kłopocie.

Anna Maria Kowalska

W obliczu ostatnich wydarzeń, w szczególności protestu głodowego w obronie przekazu o polskiej historii i kulturze, a także w związku z przypadającą właśnie siódmą rocznicą śmierci Ojca Świętego warto przypomnieć jeszcze jedno, fundamentalne przesłanie do Narodu, przekazane podczas drugiej pielgrzymki do Polski. W czasie uroczystej Mszy św. na hipodromie wrocławskim 21 czerwca 1983 roku Papież – Polak chce nas pouczyć, w jaki sposób budować nasz byt – rodzinny, narodowy i nareszcie ponadnarodowy. Wzywa nas zatem do wielkiej odnowy duchowej:

„ „Serce małżonka jej ufa”…czytamy w liturgii uroczystości św. Jadwigi. Dlaczego ufa serce małżonka żonie? Dlaczego ufa serce małżonki mężowi? Dlaczego ufają serca dzieci rodzicom? Jest to zapewne wyraz miłości, na której wszystko się buduje w moralności i kulturze od podstawowych międzyludzkich więzi. Jednakże owa miłość jest jeszcze uzależniona od prawdy. Dlatego ufają sobie wzajemnie małżonkowie, że sobie wierzą, że spotykają się w prawdzie. Dzieci ufają rodzicom dlatego, że spodziewają się od nich prawdy – i ufają o tyle o ile otrzymują od nich prawdę. Prawda jest więc fundamentem ufności. I prawda jest też mocą miłości. Wzajemnie też miłość jest mocą prawdy. W mocy miłości człowiek gotów jest przyjąć nawet najtrudniejszą, najbardziej wymagającą prawdę. (Podkreślenia moje – A.M.K.)

(…) Istnieje też nierozerwalna więź między prawdą i miłością, a całą ludzką moralnością i kulturą. Można z pewnością stwierdzić, że tylko w tym powiązaniu wzajemnym człowiek może prawdziwie żyć jako człowiek i rozwijać się jako człowiek. Jest to ważne w każdym wymiarze. Jest to ważne w wymiarze rodziny, tej podstawowej ludzkiej wspólnoty. Ale jest to z kolei ważne w wymiarze całego wielkiego społeczeństwa, jakim jest Naród. Jest to ważne w wymiarze poszczególnych środowisk, zwłaszcza tych, które z natury swojej posiadają zadanie wychowawcze, jak szkoła, czy uniwersytet. Jest to ważne dla wszystkich, którzy tworzą kulturę narodu: dla środowisk artystycznych, dla literatury, muzyki, teatru, plastyki. Tworzyć w prawdzie i miłości! Można mniemać, że im szerszy krąg, tym mniejsza ostrość tej zasady. A jednak…nie należy lekceważyć żadnego kręgu, żadnego środowiska, żadnej instytucji, żadnych środków, czy narzędzi przekazu i rozpowszechniania.

Cały Naród polski musi żyć we wzajemnym zaufaniu, a to zaufanie opiera się na prawdzie. Owszem, cały Naród polski musi odzyskać to zaufanie w najszerszym kręgu swej społecznej egzystencji. Jest to sprawa zupełnie podstawowa. Nie zawaham się powiedzieć, że od tego właśnie – od tego przede wszystkim: od zaufania zbudowanego na prawdzie – zależy przyszłość Ojczyzny. Trzeba centymetr po centymetrze i dzień po dniu budować zaufanie – i odbudowywać zaufanie – i pogłębiać zaufanie! Wszystkie wymiary społecznego bytu, i wymiar polityczny, i wymiar ekonomiczny, oczywiście – i wymiar kulturalny, i każdy inny, opiera się ostatecznie na tym podstawowym wymiarze etycznym: prawda – zaufanie – wspólnota. Tak jest w rodzinie. Tak jest też na inną skalę w narodzie i państwie. Tak jest wreszcie w całej rodzinie ludzkości.

(…) Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości. (…) Pragnę bardzo, jako pasterz Kościoła, a zarazem jako syn mojego Narodu, potwierdzić to łaknienie i pragnienie, które płynie ze zdrowych pokładów ducha polskiego: z poczucia godności ludzkiej pracy, z miłości Ojczyzny oraz z solidarności, czyli z poczucia wspólnego dobra. (…) Temu, co jest słusznym łaknieniem i pragnieniem sprawiedliwości w życiu naszego Narodu, trzeba odpowiedzieć w taki sposób, ażeby cały Naród odzyskał wzajemne zaufanie. Nie można tego niszczyć, ani tłumić. Nie można tego zaniedbać, bo jak mówi nasz poeta: „Ojczyzna jest to wielki – zbiorowy – Obowiązek”, obowiązujący „Ojczyznę dla człowieka” i „człowieka dla Ojczyzny”. (C.K.Norwid, Memoriał o młodej emigracji) [1]

Przybywając z pielgrzymką w roku 1991 Jan Paweł II raz jeszcze z mocą świadczył o roli Kościoła Katolickiego w PRL-u. Warto, by słowa, wypowiedziane w Warszawie, 8 czerwca 1991 roku przeczytali zwłaszcza Ci, którym to dziedzictwo w jakiś sposób nadal ciąży i przeszkadza:

„Kościół stanął w obliczu wyzwania ze strony ideologii dialektycznego materializmu, wspieranej siłą totalitarnego państwa, który wszelką religię uważał za czynnik alienujący człowieka. To właśnie tutaj głoszenie elementarnych prawd o godności człowieka i jego prawach, o tym, że jest on podmiotem historii, a nie tylko „odbiciem stosunków społeczno – ekonomicznych”, musiało się łączyć nierozerwalnie, jak w przypadku polskiego Kościoła, z obroną praw przysługujących każdemu człowiekowi i całej narodowej wspólnocie. Służba ta wyrażała się między innymi w  odważnym wypełnianiu funkcji krytycznej wobec narzuconego siłą modelu stosunków społecznych, w uwrażliwianiu sumień na różnego rodzaju zagrożenia w życiu publicznym, a także na wynikające stąd moralne powinności w zakresie narodowej kultury, oświaty, wychowania, czy pamięci historycznej. To właśnie tutaj, w tej części Europy, Kościół stawał się często najbardziej wiarygodną instytucją życia zbiorowego, a religia – jedynym niezawodnym punktem odniesienia w sytuacji nieufności i zupełnego skompromitowania oficjalnego systemu wartości”. [2]

[1] Jan Paweł II, Zaufanie opiera się na prawdzie. Homilia podczas uroczystej Mszy św. na hipodromie wrocławskim. Wrocław, 21 czerwca 1983 [w:] tenże, Musicie od siebie wymagać, „W Drodze”, Poznań 1984, s. 337 – 339.

[2] P. Zuchniewicz (wyb.), Wspólne dziedzictwo. Jan Paweł II o historii Polski, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2007, s. 94.

Anna Maria Kowalska

Co zrobić z prowokatorami? Przecież ich nie brakuje. Przyjmują, jak kameleony, rozmaite postawy. Np. postawa obrońcy dobrego wychowania, kulturalnego sposobu bycia, bywa prezentowana przez Nich tylko po to, by prawdę traktować jako coś, co względne, podkreślając istnienie wielu prawd. Tych, którzy obiektywnej prawdy bronią tradycyjnie nazywać „oszołomami”…Przedstawiać setki argumentów dla dowiedzenia swoich racji (bo przecież nie w celu docieczenia prawdy!).

Jak Oni to robią? Nader zręcznie, z użyciem najnowocześniejszych technik manipulacji, nabytych umiejętności retorycznych, czy danych, zgromadzonych przez tzw. „autorytety” naukowe, udając obłudnie, że przyświecają im szczytne intencje.

Jak zdemaskować prowokatora? Nie jest to rzecz specjalnie skomplikowana. Prowokatorzy nie umieją „myśleć całą prawdą”. Myślą tylko, jak zapisał w „Bracie naszego Boga” Karol Wojtyła: „jednym odłamem prawdy”. Tym, który w aktualnym momencie najlepiej odpowiada koniunkturze politycznej,  (wyimaginowanej) sondażowej i medialnej „większości”. I gwarantuje utrzymanie się w siodle rzeczywistości rynkowej. Ich cechą dystynktywną jest umiejętność lawirowania między dobrem a złem tak, by zawsze zachowywać „dobre samopoczucie” (!?), dofinansowanie tego, co się powiada i prawo do „pouczania” Odbiorców mediów mainstreamowych, w tym multimediów, których głos rzadko jest w ogóle poważnie brany pod uwagę.

Jak się przed Nimi bronić?

Po pierwsze – najlepsze jest pozostawienie Ich sobie samym. Oni uderzają w stół po to, by odezwały się nożyce. Kiedy odkryją wokół siebie pustkę – dotrze do nich, że Odbiorcy nie są aż tak  obrani z rozumu, by wierzyć w przekaz, który tamci propagują. Podjęcie dyskusji, zwłaszcza na portalach i forach internetowych, mobilizowanie się do „walki” sprawia, że prowokatorzy czują się „spełnieni”, dostrzeżeni, wyłuskani z „medialnego” tłumu. Po co, znając ich cele, dawać Im tą satysfakcję?

Po drugie – osoby wierzące mogą po prostu się modlić w intencji tych biednych, pogubionych ludzi. Gołym okiem widać, że tamci potrzebują ratunku, bo bardziej zaufali „nowoczesności” i psychoanalizie z przyległościami jak prawdzie obiektywnej.

Po trzecie: przestać się Ich nareszcie bać, zarazem rozumiejąc sposoby Ich istnienia!  Obserwowany przez nas w ich zachowaniu i języku retoryczny spryt, wzmocniony zajadłością i zaciekłością jest, po prostu, odblaskiem choroby duszy. I objawem nieczystego sumienia, które trzeba wciąż, uporczywie, na nowo – zagłuszać.

Anna Maria Kowalska

Niektórym liberalnym i lewicowym publicystom z racji ostatnich wydarzeń społeczno-politycznych puszczają nerwy. Nie wiedzą, biedaki, że są na przegranej pozycji? Że podcinają własne korzenie? Aż litość bierze, jak się gimnastykują, żeby tylko przeciwnikom dołożyć. I odnieść zasłużone zwycięstwo.

A mechanizm „dokładania” nie zmienia się od lat. Otóż starsze pokolenie, które uwielbia „załatwiać sprawy” za pomocą młodszego – poszukuje zdolnych adeptów sztuki pisarskiej. A następnie  „daje im szansę”, uporczywie lansując. A wcześniej – przyucza. Po swojemu. Czyli – jak się to obecnie i dawniej nazywało: „szkoli”.

I tak na medialnym wybiegu pojawiają się „nowe twarze”. Niby nowe, a pomysły ciut zwietrzałe. Młodzi są wciąż głodni sukcesu. Piszą tekst za tekstem, coraz ostrzej, coraz bardziej „nonkonformistycznie” i wymyślnie.  Ach, jacyż oni zacięci, jacy dzielni w tej walce postklasowej! W tej krytyce politycznej bez dogmatu! A najważniejsze, że trwają po jedynie słusznej ideologicznie stronie. Ach, dogryźć prawicy, dołożyć konserwatystom, republikanom, wszystkim, którzy myślą inaczej! Huzia, dalej! Niech się już nie podniosą! Zwycięstwo jest blisko! PR górą!

Ale poglądy polityczne to nie wszystko. Najważniejsza jest wyznawana wiara. Dekalog, Wartości. Tożsamość. Człowieczeństwo.  A zatem: skopać ortodoksów! Rozbić struktury Kościoła Katolickiego! Poróżnić Episkopat! Skrytykować celibat! Zdyskredytować papiestwo i naukę społeczną Kościoła! Wieść spory o początek życia ludzkiego! Skłócać katolików z innymi wyznaniami i Polaków między sobą! To już nie jest krytyka, to jest frontalny atak, szturm na tradycję narodową i historię Polski, atak, wymierzony przeciw najcenniejszej tkance Kościoła – Duchowieństwu i szerokim rzeszom Wiernych, kierujących się żywą wiarą i zdrowym rozsądkiem. Prowokujmy! Do wygrania jest rząd dusz, a zatem śmiało! Wszystkie chwyty dozwolone. Jest już łatwiej, bo reforma edukacji zbiera swoje ponure żniwo, a znajomość dziejów współczesnych (w tym dziejów relacji narodu z Kościołem) wśród dużej części młodzieży – niestety, szwankuje….Część młodych, zwiedziona obietnicami łatwego sukcesu już podjęła „służbę” niszczenia tego, co święte i nienaruszalne – pod hasłem walki z rzekomym „państwem wyznaniowym”, bądź pod hasłem: „odnowy Kościoła”. Harcowników i „ewangelizatorów inaczej” nie brakuje. Spieszą się bardzo, bo odjeżdża Parowóz Dziejów do stacji: „Europa”. Wprawdzie sama Europa ma spory kłopot z określeniem własnej tożsamości – ale jakie to ma znaczenie, kiedy zdążamy ku „świetlanej przyszłości”?

Jakiś czas temu też tak „zdążaliśmy”. I przyszłość była „świetlana”, i metody działań częściowo podobne….. Drodzy Młodzi Krytycy! Zanim  wyniszczy Was nienawiść do przeciwnej strony – przeczytajcie (ze zrozumieniem) na początek przynajmniej parę książek z zakresu historii Polski XX wieku, wydanych przez Instytut Pamięci Narodowej. I przemyślcie, czy w świetle tego, czego się dowiedzieliście, warto dalej uprawiać takie „dziennikarstwo”?

Anna Maria Kowalska

Wszystko, co dzieje się wokół działań MEN, de facto ograniczających ogólne wykształcenie w zakresie historii i języka polskiego, oraz przedmiotów ścisłych w szkołach ponadgimnazjalnych, oraz przesuwających religię (już od przedszkola) do puli przedmiotów nadobowiązkowych, finansowanych przez samorządy, obnaża w istocie podstawowe założenie zmian, dokonujących się w ramach stopniowego wprowadzania Europejskich Ram Kwalifikacji (ERK). Plan jest prosty, a najważniejsze punkty planu to:

1. Ograniczenie faktografii, a zwłaszcza pozbawienie szkolnego wykładu historycznych danych, niewygodnych, czyli nie spełniających wymogu politycznej poprawności,

2. Wyeliminowanie ważnej roli religii jako podstawy społecznego kośćca kulturowego, a nade wszystko kręgosłupa moralnego pokoleń,

3. Pozbawienie edukacji literackiej w zakresie literatury polskiej i powszechnej realnej siły sprawczej, choćby poprzez redukcję liczby godzin języka ojczystego (choć w grę wchodzi także spłycenie kanonu lektur szkolnych).

Krótko mówiąc – pogłębienie istniejącej już od jakiegoś czasu mizerii intelektualnej polskiego szkolnictwa. Niedobory wykształcenia osób, zdających w ostatnich latach maturę są katastrofalne. Z tym zgodzi się chyba każdy praktyk – nauczyciel akademicki, niezależnie od opcji politycznej, któremu przychodzi podejmować pracę z pierwszymi rocznikami studiów humanistycznych (choć i nauki ścisłe miałyby na ten temat sporo do powiedzenia). Brak oczytania w zakresie historii literatury polskiej i powszechnej, brak znajomości chronologii, podstawowych faktów historycznych i dat przekłada się przecież, i będzie się przekładał w stopniu wyższym, na brak zdrowego krytycyzmu m.in. wobec zjawisk społeczno – politycznych, zachodzących w Polsce, Europie i w świecie. Najbardziej wstrząsająca jest jednak świadomość, że w istocie jednym ruchem zamyka się ogółowi roczników w okresie, gdy krytyczne myślenie szczególnie się formuje i gruntuje, dostęp do pełnej wiedzy o polskiej historii i kulturze. „Skanalizowanie” zjawisk w postaci ścieżek tematycznych może być odczytywane jako kolejna forma zawładnięcia wyobraźnią zbiorową Narodu. A może u podłoża zmian leży eksperyment „modelowania” sposobu myślenia młodych Polaków? Trudno nie zastanawiać się nad tym, podziwiając determinację Głodujących, którym należą się szczególne słowa uznania. W imieniu redakcji „Krakowa Niezależnego” przesyłamy słowa otuchy, modlitwy i wsparcia: wytrwajcie! Jesteśmy z Wami!

I jeszcze film, autorstwa p. Stefana Budziaszka – cz. V: 


http://www.youtube.com/watch?v=d9tsBPZEMDM

Anna Maria Kowalska

Wśród wielu twórców szczególne piętno wywarł na sposobie myślenia Papieża – Polaka dziś nieomal zapomniany poeta, oddany chrześcijaństwu pisarz, tłumacz i biblista żydowskiego pochodzenia, Roman Brandstaetter (1906 – 1987). Jan Paweł II dał temu wyraz po jego śmierci, przesyłając do ówczesnego Metropolity poznańskiego, Ks. Abpa Jerzego Stroby okolicznościowy telegram:

„Pan wieków i wieczności wezwał do siebie Romana Brandstaettera. Przez całe swoje długie i owocne życie docierał on do Chrystusa. Wyrósł w „Kręgu biblijnym”, w którym uczestniczył przez urodzenie i od urodzenia. Krąg ten zaprowadził go do „Jezusa z Nazarethu”. Od chwili spotkania „Jezusa z Nazarethu” całe jego życie i twórczość koncentrowały się wokół Osoby Boga Wcielonego, oczekiwanego przez Naród Mesjasza. Wyrażały się pieśnią: „Pieśń o moim Chrystusie”, „Hymny Maryjne”, „Księga modlitw”, poetyckie tłumaczenia Pisma Świętego, „Cztery poematy biblijne”.

Pieśń jest w Biblii wyrazem nadziei. Pisarstwo Romana Brandstaettera było w całości wyrazem biblijnej i Bożej nadziei. Owej mocy duchowej, która wyróżnia prawdziwych chrześcijan. Mocy, która przebija się i zwycięża ciążenie natury skażonej grzechem, by mocą natchnienia i łaski wznieść siebie i innych ku Bogu. Roman Brandstaetter tak dźwigał nie tylko siebie. Dźwigał nas wszystkich, swoich czytelników.

Przez całe życie pielgrzymował i szukał dla siebie miejsca w Kościele, w literaturze, w środowisku, w świecie. (…) Niech Ten, któremu całym sercem zawierzył i któremu śpiewał tak osobistą pieśń – a z całym Kościołem pielgrzymujacym powtarzał: „Kyrie eleison” – przeniesie go tam, gdzie słychać już tylko radosne „alleluja” tych, którzy razem z Chrystusem przechodzą ze śmierci do życia (por. 1 J 3, 14)” [1]

[1]Telegram Jana Pawła II do Abpa J. Stroby, Metropolity poznańskiego z dn. 1 października 1987, L’Osservatore Romano 1987, nr 9-10, s 14.

Anna Maria Kowalska

Dlaczego ludzie prowadzą blogi w Internecie? Gdy rzecz dotyczy użytkowników z zacięciem literackim, czy publicystycznym – to w pełni zrozumiałe, w końcu każdy ma prawo działać w tej materii na własną odpowiedzialność. Jest jednak pewna grupa blogerów, których intencje pozostają zgoła odmienne od tych, towarzyszących ambitnym twórcom opowiadań, dramatów, czy artykułów. Części użytkowników przyświeca bowiem jak latarnia morska przemożna chęć zmiany wizerunku, wymodelowanego przez własne życiowe wybory, opinie domniemanych wrogów, czy uwagi w mediach.

Na taki wariant wykorzystania blogów dają się nabierać nawet osoby publiczne z cenzusem i wieloletnim stażem pracowniczym. I właśnie ich postępowania dotyczą największe wątpliwości, które się rodzą po lekturze „uwspółcześnianych” przez nich samych życiorysów. Nieodparte pragnienie wydawania się lepszym, niż się naprawdę jest, niewątpliwie towarzyszy każdemu z nas, ale na cóż na wzór dawnych samokrytyk roztrząsać publicznie każdy szczegół biografii i „wybielać się” ekshibicjonistycznie po latach, idealizując czas młodzieńczych wyborów? Kogo mogą interesować dylematy w stylu: „dlaczego wstąpiłem do PZPR”? gdy w tle rysuje się, jako pierwszy etap opowieści – intratna posada? Po co eksponować oczywiste dla ludzi o dobrze uformowanym sumieniu podłe samopoczucie  po złożeniu obciążającego zeznania, czy podpisaniu „pewnych dokumentów”? Czy nie po to, by wydać się otoczeniu „lepszym”? Bardziej wrażliwym moralnie?

Strata czasu.

Nie miejmy złudzeń. Jeśli o to chodzi, ceni się tylko takich, którzy przyznają się jako osoby publiczne do swych błędów po to, by wziąć za nie, przed Bogiem i Historią – pełną odpowiedzialność. Czy nie lepiej zatem, zamiast „gawędzić” o tym publicznie, pomyśleć, po prostu, o wybraniu się z całym tym „balastem” do przyjaciela, psychologa, albo, last, but not least: do spowiedzi?

Anna Maria Kowalska

J. H. Poincaré, któremu trudno odmówić posługiwania się analityką matematyczną powiedział kiedyś ponoć, że nagromadzenie danych nie jest jeszcze wiedzą. Święta prawda! Pomyślałam o tym, czytając (z obowiązku) kryteria kwalifikacji na studia 2012/13, proponowane przez jeden z renomowanych krakowskich uniwersytetów.

Pozornie wszystko wydaje się niezwykle precyzyjne, mierzalne, obliczalne, działające na korzyść  Kandydata. Warunki studiowania znakomite, baza lokalowa – do rany przyłóż, informatyzacja studiów wdrożona, a uczelnia to bastion wiedzy i potencjału, odmienianego przez wszystkie przypadki. Do samych pochwał, zasad naboru i precyzyjnych obliczeń wyników przedmiotowych dołączono olbrzymie dwie dwustronne „płachty” danych, z wyszczególnieniem wydziałów i kierunków studiów wraz z kryteriami przyjęć. Kiedy nareszcie po długich męczarniach z bólem głowy przez to wszystko przebrniemy, dla lepszej orientacji i dla wygody Kandydatów trzeba jeszcze przestudiować dwustronną „płachtę” numer trzy: zasady uwzględniania w rekrutacji osiągnięć laureatów, finalistów, medalistów i uczestników olimpiad, których to olimpiad liczba ogólna po prostu poraża. Bo nie wiem, czy Państwo wiedzą, ale oprócz olimpiad przedmiotowych mamy jeszcze zawodowe, interdyscyplinarne, tematyczne i nadto międzynarodowe. Stuprocentowy wyścig szczurów po E – indeks. Uraczeni „wiedzą”, po czymś takim z utęsknieniem wracamy do Sokratejskiej maksymy: „Wiem, że nic nie wiem” i najchętniej udalibyśmy się na łono natury powąchać ledwo wschodzące kwiatuszki, albo nakarmić kota, czy pobiegać z psem po łące. Myśl o kolejnym nawiedzeniu uczelni staje się nam coraz bardziej nienawistna i wstrętna, a czekająca ohyda nieznanych jeszcze procedur elektronicznych wpędza nas do grobu. Wszystko lepsze, nawet orka na ugorze, jak to klikanie do obrzydzenia w kieracie na czas…

Ale to jeszcze nie koniec… Po przymusowych „studiach o studiach” czeka nas dodatkowa, naprawdę ekscytująca rozrywka. Gigantyczna errata, kolejna „płachta”, na papierze ciut gorszej jakości, zadrukowana dwustronnie drobnym maczkiem, wskazująca, ile błędnych informacji znalazło się na wcześniej pieczołowicie zapewne przygotowywanych „kredowych” (sic!) stronach….Ale i ciesząca oko zapewnieniem, że wszystkie te dane mają charakter „poglądowy”… a aktualizację znaleźć można zawsze… na stronie internetowej, bądź, w razie wątpliwości – w Dziale Rekrutacji.

Mój Boże, jakże to ujmująco i dziecinnie proste! Łza się w oku kręci.

I co tu komentować, Drodzy Państwo?

Anna Maria Kowalska

Były lwy bardzo mądre, co kłamstwem i zdradą
Brzydziły się; przeciw lwom tym – całe wilków stado
Wystąpiło, zdążając na pagórek mały,
Gdzie się dotychczas sądy odbywały.

Wilk – przodownik oskarżał, gardłując w trójnasób.
Przedstawił urojonych win olbrzymi zasób,
Żądał kary, przeprosin… Chciał lwy twardo zmusić
Do milczenia, a nadto – ogień Prawdy zdusić.

Instancje, apelacje – lecz nie ma wyniku!
Lwy twardo mówią swoje; wilki w ciągłym krzyku,
Widząc, że źle obrana została taktyka,
Że ukryć już nie mogą fałszu przodownika
Słabną z chwili na chwilę, by umknąć na stronę…

Na pagórku zostają lwy. Nieposkromione.

Anna Maria Kowalska

Zamiłowanie do polskiej literatury szło w parze z pragnieniem dawania o tym świadectwa. W liście Ojca Świętego na 400 – lecie śmierci Jana Kochanowskiego (1530 – 1584) uzewnętrznia się więź Jana Pawła II  ze skarbcem kulturowej i literackiej przeszłości, który na nowo powinniśmy odkrywać, czerpiąc zeń naukę dla przyszłych pokoleń:

„Wraz z moimi Rodakami składam hołd pamięci jednego z największych naszych poetów, a jednocześnie ogarniam myślą całe dzieje polskiej kultury, na których dzieło Jana z Czarnolasu wycisnęło tak ważny i trwały ślad.  Stworzenie przez autora „Trenów” nowożytnego języka naszej poezji i wprowadzenie jej do rodziny wielkich literatur Europy; połączenie w uprawianej przez niego sztuce tradycji greckiej i łacińskiej z tradycją Biblii; tak wyraźna w poezji autora „Zgody” postawa tolerancji; szczególnie przejęcie się poety ideałem twórczości artystycznej jako służby Narodowi; wszystko to odegrało ogromną rolę w procesie kształtowania się naszej kultury w ogóle, w dziejach utrwalania się ideałów estetycznych i moralnych, jej więzów z kulturą Zachodu i tak wyraźnej po dzień dzisiejszy funkcji literatury jako sumienia narodowej wspólnoty (podkreślenia moje – A.M.K.)

(…) Jego twórczość stała się symbolem polskości i wielkości języka polskiego dla późniejszych poetów. Jeden z nich tak pisał o „lutni mistrza Jana”:

„Jak drzewo ssała u szczytu,
Z Bożego pełnego dzbana,
Wyniosłą mądrość błękitu,
By między życiem a śpiewem,
Nie rozdzielać ziemi z niebem” (Jerzy Liebert, Na lipę czarnoleską).

Twórczość Jana Kochanowskiego stanowi szczególne, niejako symboliczne świadectwo trwającej od wieków, zwłaszcza w dziełach największych naszych twórców więzi „ziemi z niebem”, poezji z religią.

Najobszerniejsze dzieło poety, owoc ponad dziesięcioletnich trudów to „Psałterz Dawidów”, wspaniały przekład „Psalmów”, który przyjęli do swych praktyk religijnych zarówno katolicy, jak i protestanci. Na nim uczyły się artystycznego kunsztu pokolenia nie tylko polskich poetów. To właśnie w dedykacji „Psałterza…” biskupowi Piotrowi Myszkowskiemu poeta z dumą napisał znane słowa, które lapidarnie wyrażają jego majestatyczną rolę w rozwoju polskiej literatury:

„I wdarłem się na skałę pięknej Kalijopy,
Gdzie dotychczas nie było znaku polskiej stopy”.

Spośród religijnych liryków Jana Kochanowskiego dwa zwłaszcza utwory weszły do kanonu zbiorowej pobożności jego Rodaków: przekład Psalmu 91 „Kto się w opiekę…”(…), oraz hymn: „Czego chcesz od nas, Panie…(…)”, często śpiewany jako dziękczynienie po Komunii Świętej” [1]

[1] List Ojca Świętego na 400 – lecie śmierci Jana Kochanowskiego, „L’ Osservatore Romano” 1984, nr 6, s. 30.

Anna Maria Kowalska

Jak informuje w dzisiejszym wydaniu „Gazety Polskiej Codziennie” Wojciech Mucha („Wsparcie dla obrońców edukacji”, Sobota – Niedziela 24 – 25. 03.2012, s. 5) poparcie dla Uczestników protestu głodowego w obronie edukacji historycznej rozszerza się. Zadeklarowali je dyrektorzy i nauczyciele szkół krakowskich ( m.in. V LO im. A. Witkowskiego i VIII LO im. S. Wyspiańskiego) oraz członkowie NZS UJ. Jednomyślnie wsparła głodujących także Rada Instytutu Historii UJ, zaś Rada Naukowa Instytutu Historii UJ w składzie rozszerzonym (obejmującym wszystkich Pracowników IH) wyraziła „pełną solidarność z uczestnikami” oraz stanowczy sprzeciw wobec działań MEN. W poniedziałek 26 marca o godz. 17.00 przed siedzibą MEN w Warszawie (Al. Szucha 25) jest także planowana pikieta, organizowana przez Stowarzyszenie Solidarni 2010.

Anna Maria Kowalska

Przyszła wiosna! Tadeusz, zaniechawszy kłótni,
Poszedł wraz z Hrabią szparkim krokiem do drewutni
Drew narąbać – zaś Zosia, razem z Telimeną,
Pism kobiecych uroki nade wszystko cenią.
I gdy tak pędzą żywot, zatopione w „Damie”,
Naraz aż podskoczyły: zmiany w szkolnym planie!

–  „Jakże mądre decyzje!” Telimena rzecze.
Mniej historii – mniej zwady! Dziś ciągle są wiece,
Kłócą się o dat mnogość czasu minionego,
Rozliczają – a po co? Rozliczają – z czego?
Że tam jeden drugiego zdradził? Furda zdrada!”
– „Rację masz, ciotusieńko!” Zofija powiada.
„Ot, Tadeusz. Polityk! Nawet demokrata!
Nie wiem, co się to znaczy. Istny koniec świata!”
– „Uważ, Zofijo, jakie w edukacji ruchy:
Jak odżywiać się zdrowo wiedzą już maluchy,
Lecz obok tego nowa kultura higieny…
Młodzież skład mydeł pozna, a może i kremy…
I pomady na włosy (miałam w Peterburku,
Może tam i niejedna upchnięta gdzieś w biurku)…
Zawszem utyskiwała na męskich nudziarzy,
Którzy opowiadają o wieszczach na straży
Tradycji narodowych: będzie mniej czytania!
A młodzież zdrowa, krzepka, z nadwyżką klikania,
Raczona E- learningiem wyrośnie do nieba!
I będzie przy tym także tak mądra – jak trzeba 😉
Język polski? A na co? W europejskim tłumie
Język nasz – to przeżytek! Kto go dziś rozumie?”

Wtem Ksiądz Robak jak szczwany lis przyskoczył z boku
I rzecze: – „Bardzom nierad z takiego wyroku.
Edukacja – rzecz główna. Skarbnica przyszłości!
Co Waćpani za bzdury prawisz potomności!
Skutki tych działań widzim! Młódź, kształcona słabo,
Nie wie, gdzie leży Paryż, co to jest Tobago,
i Trynidad – nie mówiąc o datach rozbiorów…
Trzeba co żywo zjechać z przerdzewiałych torów…
Głoduje opozycja! To ostatnia pora!”

Ale nikt go nie słucha…Telimena chora
(znów globus, albo insze, nomen omen, sprawy),
Zosia się obraziła…Hrabia niełaskawy,
Tadeusz, zakochany, bierze stronę żony…
A problem, jak widzimy, bardzo zaogniony…

Anna Maria Kowalska

W dzisiejszych czasach, gdy czytelnictwo w Polsce jest zatrważająco niskie, świadectwo Jana Pawła II o konieczności stałej lekturowej formacji może stać się zachętą do naśladowania. W okresie biskupiej posługi Karol Wojtyła walczył nieustannie z ograniczeniami czasowymi. Jednak na „skupienie i studium” nigdy nie żałował czasu:

„Zawsze miałem dylemat: co czytać? Starałem się wybierać to, co najistotniejsze. Tyle rzeczy się publikuje. Nie wszystkie są wartościowe i pożyteczne. Trzeba umieć wybierać i radzić się, co czytać. (Wszystkie podkreślenia moje: A.M.K.)

Od dziecka lubiłem książki. Do tradycji czytania książek wdrażał mnie mój ojciec. Siadał obok mnie i czytał mi całego Sienkiewicza i innych pisarzy polskich. (…) I on nie przestawał zachęcać mnie do poznawania najbardziej wartościowej literatury. Nigdy też nie stawał na przeszkodzie mojemu zainteresowaniu teatrem. Gdyby nie wybuchła wojna i nie zmieniła się radykalnie sytuacja, to może perspektywy, jakie otwierały przede mną uniwersyteckie studia literatury polskiej, pociągnęłyby mnie bez reszty. (…)

Różnych autorów przeczytałem jeszcze jako student polonistyki. Naprzód sięgnąłem po literaturę piękną, zwłaszcza dramatyczną. Czytałem Szekspira, Moliera, polskich wieszczów, Norwida, Wyspiańskiego, Fredrę, oczywiście. Miałem zamiłowania aktorskie, sceniczne. Nieraz więc myślałem sobie, które postacie chciałbym zagrać. (…) A przecież liturgia jest także pewnego rodzaju mysterium granym, inscenizowanym. Pamiętam, jak wielkie wrażenie na mnie zrobiło, gdy ksiądz Figlewicz zaprosił mnie, piętnastoletniego chłopca, na Triduum Sacrum na Wawel i uczestniczyłem w Ciemnej Jutrzni antycypowanej w środę po południu. To był dla mnie duchowy wstrząs. Triduum paschalne jest dla mnie do dzisiaj wstrząsającym przeżyciem.

Nadszedł potem czas literatury filozoficznej i teologicznej. Jako seminarzysta clandestinus dostałem podręcznik metafizyki prof. Kazimierza Waisa ze Lwowa i ksiądz Kazimierz Kłósak powiedział: „Ucz się! Jak się nauczysz, to zdasz egzamin”. Kilka miesięcy przedzierałem się przez ten tekst. Zgłosiłem się na egzamin i zdałem. I to był przełom w moim życiu. Nowy świat mi się otworzył. Potem podczas studiów w Rzymie zacząłem zgłębiać Sumę Teologiczną św. Tomasza.

Były zatem dwa etapy mojej drogi intelektualnej: pierwszy polegał na przejściu od myślenia literackiego do metafizyki; drugi prowadził mnie od metafizyki do fenomenologii. To mi dało warsztat pracy naukowej. (…)

W mojej lekturze i studium zawsze starałem się harmonijnie łączyć sprawy wiary, sprawy myślenia i sprawy serca. To nie są osobne obszary. Każdy przenika i ożywia pozostałe. W tym przenikaniu się wiary, myśli i serca szczególną rolę odgrywa zdumienie nad cudem osoby – nad podobieństwem człowieka do Boga jedynego w Trójcy, nad najgłębszym związkiem miłości i prawdy, daru wzajemnego i życia, które z niego się rodzi, nad przemijaniem i przychodzeniem ludzkich pokoleń”. [1]

[1] Jan Paweł II, Wstańcie, chodźmy! Wydawnictwo Św. Stanisława BM, Kraków 2004, s. 76-79.

Anna Maria Kowalska

Tuż po Bożym Narodzeniu 1983 roku w więzieniu Rebibbia miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Jan Paweł II udał się tam, by spotkać się z człowiekiem, który 13 maja 1981 o godzinie 17.17 strzelał do Niego na Placu św. Piotra w Rzymie. Człowiekiem tym był Mehmet Ali Agca.

Czy Jan Paweł II mógł przypuszczać, że spotkają Go te doświadczenia? Pewne poszlaki świadczą o przeczuciu, że próba zamachu na Jego życie zostanie podjęta. Podczas spotkania z Ojcem Pio, jeszcze jako ksiądz, usłyszał ponoć przepowiednię, że zostanie papieżem. Obok tych słów padły jednak i inne: „Na twoim pontyfikacie widzę krew” [1]. Co ważniejsze, istniało przecież Objawienie Fatimskie, wskazujące na papieskie cierpienie. Rok później to w Fatimie właśnie dziękował Maryi za ocalenie życia. [2]

Fotograf papieski, Arturo Mari, towarzyszący wówczas Ojcu Świętemu na Placu św. Piotra zapamiętał bardzo dokładnie okoliczności zamachu:

„Byłem tuż przy samochodzie, którym jechał Ojciec Święty… robiłem zdjęcia. Na Placu św. Piotra był tłum. Jak zwykle ludzie wiwatowali, śpiewali, wznosili okrzyki we wszystkich językach świata. Było tak, jak zawsze, w każdą środę podczas audiencji generalnej…Nie przyszło mi ani przez moment do głowy, że coś się może stać. Samochód Ojca Świętego, okrążając po raz drugi Plac św. Piotra, znalazł się w pobliżu Spiżowej Bramy. I wtedy usłyszałem dwa strzały. Trzask, trzask….jeden za drugim….tylko trochę głośniejsze od migawki mojego aparatu (…). Kątem oka zarejestrowałem, że Papież zaczął się osuwać. Nie widziałem krwi… (…) W mojej głowie tłukło się pytanie: „Dlaczego On!? Dlaczego właśnie On!? Człowiek, który niósł pokój i tyle miłości – dlaczego!?” [3]

W tych okolicznościach szczególnym świadectwem miłości bliźniego, a także niebywałego heroizmu był akt publicznego przebaczenia Agcy. Słowa Papieża, transmitowane na Placu św. Piotra z Kliniki Gemelli 17 maja 1981 roku: „Modlę się za brata, który mnie zranił, a któremu szczerze przebaczyłem…” wywarły na słuchaczach piorunujące wrażenie. [4]

Odwiedziny w więzieniu Arturo Mari zapamiętał co do szczegółu. W celi Agcy Ojciec Święty wyciągnął do zamachowca rękę:

„Ali Agca pochylił się i pocałował rękę człowieka, którego chciał zabić!

Pomyślałem, że to jakaś nierealna scena. Kątem oka zarejestrowałem, że oddalają się obaj od drzwi w kierunku okna.  Usiedli, nie zwracając uwagi na pozostałe osoby i rozpoczęli cichą, intymną rozmowę, która mogła kojarzyć się tylko ze spowiedzią. W tej sytuacji wszystkie osoby, towarzyszące Papieżowi wyszły na korytarz. Nikt nie słyszał, o czym rozmawiali. Tylko oni dwaj wiedzą, co sobie powiedzieli! Spojrzałem na Ojca Świętego w momencie, gdy opuszczał celę, po raz drugi powiedziałem sobie: to niemożliwe. Jego oczy były pełne ciepła i spokoju. (…) Ali Agca witał Papieża jak gospodarz, czyniący „honory domu” – żegnał zaś z pokorą, jak syn, który zna już całą swoją winę”. [5]

W lutym 1987 roku Jan Paweł II spotkał się z matką Agcy, Muzeyen Agca. Matce zamachowca ogromnie zależało na tym spotkaniu. Arturo Mari zwrócił baczną uwagę na sposób zachowania kobiety:

 „Muzeyen Agca nie zachowywała się jak muzułmanka wobec „niewiernego”, tylko jak matka, której syn winny był zbrodni targnięcia się na życie drugiego człowieka. Natychmiast po przekroczeniu progu papieskich apartamentów, skłoniła się aż do ziemi. Szła ku Papieżowi z ręką na sercu i chyba już wtedy po jej policzkach płynęły łzy. Kiedy pochyliła się znowu bardzo nisko i ucałowała rękę Ojca Świętego, jej gesty i słowa świadczyły o wielkim bólu, ale i o wielkiej pokorze. Szkoda, że tłumacz streścił tylko w kilku słowach to, co ona płacząc, bardzo długo mówiła. Wszyscy obecni zapamiętali natomiast dokładnie słowa Ojca Świętego, który obejmował tę nieszczęsną, zapłakaną kobietę, głaskał ją po twarzy i zapewniał cichym, ciepłym głosem, że przebaczył jej synowi. I że się za niego modli.

Dwa słowa: przebaczenie i modlitwa (podkreślenie moje: A.M.K) – stały się głównym wątkiem ich rozmowy. Ta nieszczęsna matka tak rozpaczliwie pragnęła potwierdzenia, że Jan Paweł II przebaczył jej synowi, jakby od tego zależało także jej życie (…) Ojca Świętego poruszyło to cierpienie i modlił się za nią, a może raczej z nią…Z tą istotą ludzką, która cierpiała. To, ze była matką człowieka, który chciał Go zabić, nie miało żadnego znaczenia! Czyż nie jest to postępowanie godne świętego” ? [6]

[1] J. Sosnowski (red), Święty Ojciec. Arturo Mari: wspomnienia i fotografie, Wydawnictwo Biały Kruk, Kraków 2005, s. 72, 70, 74.

[2] Tamże, s. 72 – 74.

[3] Tamże, s. 74 – 75.

[4] Tamże, s. 78.

[5] Tamże, s. 80.

[6] Tamże, s. 70.